– Tu była kiedyś biblioteka. – Z niebieskiej budy dolatuje wilgotny zapach charakterystyczny dla starych drewnianych domów. – Potem różne sklepy i zakłady, ale mama mówi, że wszystko szybko plajtowało. Tylko knajpa się utrzymuje. – (Pijarnia piwa, tak o niej powiedziała, zapamiętałam, bo spodobało mi się słowo).
Koło urzędu stanu cywilnego jest salon sukien ślubnych Medea i zakład pogrzebowy: – O, te okolice już znam. Na moście strasznie się kiedyś wywaliłam. Jechałam na rowerze i zahaczyłam kierownicą o barierkę.
Adam pochodzi z Z, ja tam przez kilka lat mieszkałam, ale już po jego przeprowadzce do K. Dlatego pamiętamy inne warstwy. Na przykład tam, gdzie u Adama kino – na placu Warszawskim, z którego odjeżdżały (A, tak, za moich czasów też!) autobusy do Niemiec – u mnie jest restauracja.

– W tym sklepie z elektroniką zaopatrywał się mój kolega M. Ale nie ten M, tylko inny. Był dziwny, w szkole się z niego trochę śmiali. (O. I druga. Sześć groszy). Ojciec zabronił mi się z nim spotykać, mówił na niego Piroman. Bo bawiliśmy się kiedyś wyrzutniami zapałek w altance, a następnego dnia się okazało, że ją niechcący podpaliliśmy.
M od altanki – przypisuję Piromanowi atrybut, żeby zapamiętać. Tak jak Adama byłym dziewczynom, wszystkie pamiętam jak święte albo Matki Boskie, D od ręki, S od matki, A od sukni, J od pierwszego razu, Z, co przyjeżdżała, H, co wyjechała, itd.
– A tam jest fryzjer, u którego ostrzygłam się na trzy milimetry po tym, jak mnie była żona Hydraulika wytargała za włosy; chyba ci opowiadałam; wpadła do nas do domu i zwyzywała mnie od dziwek… O, nie ma już… hm, nie pamiętam, jak się ta knajpa nazywała.
– Cafe Mozart.

– Na tamtej ścianie mój brat namalował od szablonu wielkiego fiuta ze skrzydłami i podpisem „Pegaz z napędem jądrowym”.
– W zakładzie fotograficznym pod tą ścianą zrobiłam sobie zdjęcie do dyplomu. (Co to? A nie, to nie). O, a tędy podobno zjechał kiedyś autobus. Kierowcy coś odbiło, i staranował te słupki, i…
– Tak, i zatrzymał się dopiero po drugiej stronie Wolności. A tutaj był… a, jest jeszcze, Sfinks.
– Byłam tam kiedyś, jak przyjechała do nas Lola, Hiszpanka. Strasznie byłam o nią zazdrosna.
– A ja, jak z rodzicami rozmawiałem o wynikach badań krwi.

– Pstrowski!
– W tym szpitalu leżałem, kiedy szukali mojej brakującej nerki. Te dwa okna na rogu.
– Te?
– Nie, to jest łącznik. W tym ciemnym.
– A tutaj podobno ksiądz hodował kozy w przykościelnym ogródku.
– No, jest tu trochę do roboty dla kóz… A tam (O, patrz!) kupiłem Maryję i Jezusa.
– Z tej apteki wyszła kiedyś pani magister w białym fartuchu; akurat wtedy, kiedy jakiś mężczyzna wyskoczył z ósmego piętra.

– A tu mieszkałem, jak byłem mały. (Brat mówił wczoraj, że to obciach mieszkać przy jednokierunkowej). Te dwa okna po prawej. Chodź, zobaczymy, czy da się wejść na podwórko… Ojej. Te słupy ciągle tu są…

Mija południe, idziemy do M, ale nie M od altanki, tylko do M.
M ma niebieski pokój, taki chłopięcy, z komputerem i drążkiem do podciągania, i z nagrodami poetyckimi w szafce nad biurkiem. W pudle na szafie trzyma ocalałe resztki przeszłości Adama. Przepisane na maszynie wiersze sprzed kilkunastu lat (Boże… – Adam łapie się za głowę nad kolejnymi kartkami – co za gówno!), obsceniczne limeryki, kroniki z wakacyjnych wyjazdów nad morze, albumy z gołymi babami. Pakujemy wszystko do torby, razem z prostownikiem i niedawno wydaną książką M, wracamy do rodziców na obiad.

– Chodź do piwnicy – mówi na koniec Adam. – Poszukamy Jezusa.
Trochę to trwa, bo w piwnicy też jest sporo przeszłości. Czapka, narty (O, umiesz jeździć na nartach?), konfitury. W końcu znajdujemy.
– Ile on kosztował? – pytam, kołysząc Jezusa w ramionach.
– Jakieś trzydzieści złotych.

[zdjęcia]