Znajdujemy na plaży kotka. W sumie to dwa. Trzy. Jeden jest coś zbyt rudy, długi i giętki. Kiedy zaczyna tańczyć łasiczy taniec, wiem już, że to dzika fretka. Nie chcemy fretki, fretki gryzą i trudno nawiązać relację z fretką. Nie wiem, jak to się stało, ale znaleźliśmy też psa. Zapominam czasem karmić te zwierzęta, poza tym i tak karmy nie starcza. Ktoś narzygał albo nasikał, pewnie ta fretka. Po podłodze rozlewa się żółte. Nie ogarniam. Męża nie ma. Widzę, że pies ma na karku wygoloną koronę. I większy kot też. Pies taką z kolcami, kot z kulkami. Pewnie jakimś dresiarzom uciekły, dresiarze tak golą. Doskonale, znaki szczególne. Jak ich zabierzemy do weterynarza, to może się opiekunowie znajdą, kłopot z głowy. A fretka? Może na plażę z powrotem podrzucić? A jeśli się oswoiła i już się nie odnajdzie w przyrodzie? Z kotami nie siedzi, tylko przestraszona pod krzesłem. No nie chcę tej fretki. Proszę mamę o pomoc z tym kotem i psem i weterynarzem, ale mówi, że musi iść do kościoła. „Pojebało cię?”, pytam. A ona mi na to, że poczuła taki zew, nawrócenie, cośtam, usłyszała głos Boga, i poprawia szelki plecaka. „Bóg sróg”, mówię. „Ja tu kurwa pomocy potrzebuję”. Ale ona już wychodzi na taras, nawiało piasku na deski. „Pojebało!”, krzyczę za nią. A potem „Kocham cię!”, żeby zatrzeć przykre wrażenie.
mamrot
mamrot
Poleca się czteroodcinkowy tekst o owadach w dwutygodnik.com
Owadzi seks
Obrzydliwość
Zowadzenie
Koniec
(Owady z Beskidu Sądeckiego, lipiec 2019).
mamrot
mama: Chciałabym sobie zrobić dziarę.
ja: Zaprojektować ci coś?
mama (ucieszona): Nooo!
ja: A co byś chciała?
mama: Nie wiem. Może jakiś motyw zwierzęco-roślinny?
ja (bez zastanowienia): Ropuchę z cytryną?
mamrot
Była dziś u nas mama, przyniosła stokrotki w doniczce. Przyjechała po hauskyjzę; od teściowej dostałam, bo uwielbiam, ale część z żelatyną. Na koniec mama powiedziała, że coś nam pokaże, i wyjęła z plecaka zawiniątko z białej flizeliny. Rozpakowałam je ostrożnie i zobaczyłam Konika Zagłady.
– Chcesz go? – zapytała mama.
Pewnie, że chciałam. Konik Zagłady sprowadzi klęskę na moich wrogów. Płacz, zgrzytanie zębów i wstyd. Tak będzie.
mamrot
Lubiłam budynek Instytutu Filozofii. Schody w studnię, przedsionek pełniący funkcję palarni nawet wówczas, gdy już wisiały tabliczki z zakazem, łazienki, w których zimą spali nieniepokojeni przez ciocie bezdomni, salę, gdzie odbywały się ćwiczenia z historii filozofii na pierwszym roku. Zaczynały się w południe – przez pierwszych dziesięć minut czekaliśmy, aż przestaną bić dzwony w kościele, z którym Instytut dzieli podwórze; w semestrze letnim okazało się, że większość Ojców Kościoła była w gruncie rzeczy heretykami.
Kiedy po raz pierwszy weszłam na ostatnie piętro, uświadomiłam sobie z zaskoczeniem, że już tam kiedyś byłam.
Miałam wtedy pięć, może sześć lat. Mama studiowała etnografię. Zabrała mnie na zajęcia z antropologii, chyba nie miała mnie z kim zostawić. Musiała być jesień albo zima, bo mimo niezbyt późnej pory było już ciemno. Przy wejściu do niskiej sali stał kompletny ludzki szkielet, pieczołowicie pospinany drucikami. Usiadłyśmy. Za naszymi plecami na ciągnących się wzdłuż ścian półkach leżały w półmroku tekturowe pudełka pełne ludzkich kości. Byłam grzeczna, jeśli już musiałam coś powiedzieć, to mówiłam szeptem. Mama i jej koleżanki otwierały pudełka i oglądały kości. Potem wykładowca przyniósł futerał pełen sztucznych oczu, każde w innym kolorze. Każdemu, mnie także, dopasowano właściwe. Kiedy zajęcia się skończyły, stanęłam za kościotrupem i zaczęłam poruszać jego rękami. Machaliśmy wychodzącym na pożegnanie i coś cichutko mamrotaliśmy, ale ku mojemu rozczarowaniu nikt się nie przestraszył.
W tej samej sali kilkanaście lat później zdawałam egzamin z historii filozofii na drugim roku. Egzaminował doktor M, towarzyszył mu doktor P, do którego chodziłam na ćwiczenia.
Ćwiczenia były niezwykle ciekawe, ale też nie do zniesienia bolesne, ponieważ już na pierwszych zajęciach doktor P tak nas onieśmielił swoją wiedzą, przenikliwością i specyficzną rezygnacją, która brała się najprawdopodobniej z filozoficznego wglądu w położenie, w jakim się, my z nim, znaleźliśmy, że komunikacja z miejsca stała się w zasadzie niemożliwa. Widzieliśmy, że doktor P fatalnie się czuje z naszym milczeniem, obawialiśmy się, że każe mu ono wątpić w jego nauczycielskie zdolności, i nie wiedzieliśmy, jak dać mu do zrozumienia, że to nie tak, że po prostu wstydzimy się powiedzieć jakieś głupstwo. Na każde kolejne zajęcia przychodziliśmy bardziej sfrustrowani, doktor P chyba także, na każdych kolejnych zajęciach patrzyliśmy na niego z większym bólem, na każdych kolejnych zajęciach pękało mi serce.
Pierwszego pytania nie pamiętam, drugie dotyczyło tego, co Hume pisał o cudach. Zawsze lubiłam Hume’a, kawałek o cudach pamiętałam dobrze. Odpowiedziałam, doktor P i doktor M się uśmiechnęli.
– A gdyby teraz – odezwał się doktor P – dotarła do nas wiadomość o cudzie, to zdaniem Hume’a powinniśmy dać jej wiarę czy nie?
Przeanalizowałam szybko to wszystko, o czym mówiłam przed chwilą.
– Raczej nie – powiedziałam, z wahaniem, bo pytanie wydało mi się za łatwe. – Zbyt wiele zdaniem Hume’a przemawia przeciwko doniesieniom o cudach. Mała liczba ludzi wiarygodnych, powszechna skłonność do rozgłaszania fantastycznych opowieści, powszechność wiary w cuda u barbarzyńców, sprzeczne świadectwa różnych religii. Wreszcie sama indukcja, bo z dotychczasowych relacji o cudach większość prędzej czy później okazywała się fałszywa. Więc nie, raczej nie.
– Otóż nie – powiedział doktor P i, nie pamiętam dzisiaj, przygnębiony czy rozbawiony, spojrzał mi w oczy. – Według Hume’a pogłoskom o cudach można [czasami (?)] dawać wiarę. Mówi o tym w
I kurde nie wiem gdzie. No nie wiem. Przeczytałam wczoraj dziesiąty rozdział Badań dotyczących rozumu ludzkiego i nic takiego nie znalazłam. Jest tam mowa o jednym wiarygodnym cudzie, w ostatnim akapicie stwierdza się, że „religii chrześcijańskiej cuda towarzyszyły nie tylko na samym początku, ale nawet dzisiaj żaden rozsądny człowiek nie może wyznawać tej religii, nie wierząc w cuda” – ale to nie to, chodziło o coś innego, o dość krótki przypis odnoszący się wprost do wiadomości o cudach. Pamiętam jak dziś, mała złośliwa gwiazdka i jedno zdanie, może kilka.
Ale może tylko go sobie wyobraziłam, może nigdy go nie widziałam. A może to nie był przypis tylko przedostatni akapit. W każdym razie nie w tym rozdziale, może nawet w innej książce. Pewnie po prostu nie było mnie na tamtych zajęciach, pewnie urwałam się przed weekendem, żeby pojechać na parę dni do Hydraulika.
Przejrzałam resztę Badań dotyczących rozumu ludzkiego, przejrzałam Badania dotyczące podstaw moralności, Traktat o naturze ludzkiej i Dialogi o religii naturalnej, przejrzałam nawet notatki z ćwiczeń z doktorem P. Nie znalazłam.
Spojrzałam w oczy doktora P i po raz ostatni pękło mi serce.
– Niech się pani nie martwi – powiedział doktor M. – pani rozumuje słusznie. To Hume sam sobie przeczy.
[Cytowany fragment w przekładzie Tomasza Sieczkowskiego.]
mamrot
Nie jest tego dużo, ale pamiętam, że jak próbowałam go dogonić, ojciec czasem się do mnie odwracał, kucał i szeroko rozstawiał ramiona, a ja biegłam i śmiałam się, kiedy w nie wpadałam; i pamiętam, jak na spacerze trzymali mnie z obu stron za ręce, a ja podwijałam nogi i frunęłam nad kałużami, póki nie powiedzieli, żebym przestała; i jak podbiegałyśmy do nich, kiedy się jeszcze przytulali, i łapałyśmy ich za kolana, aż tracili równowagę i pies zaczynał szczekać.
I w sumie też to, że jak mama kazała nam pilnować gotującego się mleka, to ze stoickim spokojem patrzyłyśmy na garnek i kiedy zaczynało kipieć, biegłyśmy do niej, krzycząc piskliwie „Ki-pi, ki-pi, ki-pi!” – bo to była taka nasza zemsta.
mamrot
Byliśmy wczoraj nad morzem. Zaparkowałam samolot w porcie, potem szliśmy na piechotę, Adam, ja i mama z trzyletnim moim piętnastoletnim bratem w wózku. Przyleciały sowy syjamskie, zrośnięte. Miały kocie oczy, mlecznozielone i bardzo piękne, a na brzuchach pióra ze szmaragdów, a może z butelkowego szkła. Ta po prawej złapała dwie żmije i tak leciały z nimi nad nami. Potem sowa upuściła żmije, one się rozpełzły, i nawet się nie bałam, chociaż miałam sandały, a nie trampki jak wszyscy.
mamrot
Pierwszy dzień szkoły przypomniał mi się dzięki Agt, a właściwie dzięki jej dwóm galeriom z obrazkami z lektur dziecięcych*. Jedna galeria nazywa się Kiedy byłam mała, chciałam…, a druga – Kiedy byłam mała, bałam się… Dla przykładu: Kiedy byłam mała, chciałam… żeby ktoś wysuszył mi stopy swoimi długimi włosami oraz Kiedy byłam mała, bałam się… sterty obciętych członków.
Dziś przypomniałam sobie zdjęcie z dzieciństwa. Widzę je dość dokładnie, chociaż pewnie już mocno zniekształcone przez pamięć. Szukałam go w sieci, ale nie znalazłam.
Kiedy byłam mała, bałam się zagłady.
Drugiego września rano mama podciągnęła mi rajstopy, wywlekła na zewnątrz gumkę, związała ją w pętelkę, pospiesznie mnie uczesała – musiałam z całej siły trzymać się kuchennego kredensu, bo robiła to zawsze bardzo niedelikatnie – i zaprowadziła do szkoły.
Miejsce już znałam; przed wakacjami chodziłam do szkolnej zerówki, gdzie w małej salce w piwnicy podobna do świnki Piggy pani Mariola uczyła nas literek, cyferek i kwadratów, kasztanowych ludzików, papierowych łańcuchów i mozaiki ze skorupek. Ale teraz miało być inaczej, już na poważnie, na piętrze, z zeszytami, lekcjami i dzwonkiem.
Posadzono mnie w pierwszej ławce, z jakimś chłopcem. Pani w niczym nie przypominała sympatycznej świnki. Szczupła, wysoka, w wielkich ciemnych okularach, z czarnymi włosami upiętymi w nieprawdopodobny kok wyglądała jak Rosjanka z ówczesnych amerykańskich filmów sensacyjnych. Przywitała się, przedstawiła i oznajmiła, że będzie naszą wychowawczynią, a następnie kazała nam wstać, powiedzieć „Dzień do bry pa ni”, usiąść i od tej pory zawsze tak reagować na jej „Dzień dobry”.
„Pierwszy września, który wczoraj świętowaliśmy – powiedziała pani, kiedyśmy usiedli – to nie tylko początek roku szkolnego, to także rocznica”. I zaczęła opowiadać o wojnie. Jak na nas Niemcy napadli, jak nas okupowali, jak do nas strzelali, jak robili łapanki, getto i oświęcim. A potem puściła po klasie album ze zdjęciami, na których to wszystko było pokazane.
Na tym zdjęciu, które przypomniałam sobie dziś rano, przeraźliwie chudy mężczyzna ubrany w coś, co wydało mi się wtedy podobne do piżamy dziadka, pcha taczki. Na taczkach leżą obcięte kończyny albo nagie ciała dzieci – tak splątane, że trudno stwierdzić. Taczki są przeładowane, więc te wszystkie ręce i nogi prawie się z nich wysypują. Jedna, lekko zgięta, zwisa na pierwszym planie.
mamrot
Kiedy byłyśmy małe, rodzice hodowali króliki. Za garażem, tam gdzie pod koniec wojny Bucholz zastrzelił Malinkego (lub odwrotnie), stały przy ścianie klatki z desek i siatki ogrodzeniowej. Starsza z moich młodszych sióstr i ja często tam chodziłyśmy. Głaskałyśmy króliki, zaglądałyśmy w ich dziwne czerwone oczy, karmiłyśmy mleczami i trawą. Niektóre miały kolczyk w jednym uchu, jak Adaś, najlepszy przyjaciel rodziców, który parę lat później przedawkował heroinę, i wyglądały bardzo zawadiacko. Czasami rodziły się młode, łyse i różowe.
Któregoś dnia wszystkie zniknęły. Mama powiedziała, że tata wywiózł je do lasu.
mamrot
Większość pamiątek z mojego najwcześniejszego dzieciństwa przechowuje mama. W zacinającej się szufladzie szafy z owalnym lustrem trzyma białe ogrodniczki, które miałam na sobie podczas chrztu, błękitną sukienkę, w którą byłam ubrana, kiedy tuż obok mnie uderzył piorun, skarpetki, które zakładano mi wieczorem na dłonie, żebym w nocy nie obgryzała paznokci, i strzępy kocyka „i”, bez którego nie potrafiłam zasnąć.
Ja raczej nie lubię gromadzić rzeczy. Z pamiątek z dzieciństwa przechowuję tylko sfatygowany egzemplarz Czarnej jamy z ilustracjami Stasysa Eidrigevičiusa, pogryzioną grzechotkę w kształcie obręczy i – zawiniętą w foliową siatkę i materiałowy worek – lalusię dzidzię.
Podobno bardzo ją kochałam. Nawet kiedy wyglądała już mniej więcej tak, jak na zdjęciach. I podobno któregoś razu mama w przystępie niekontrolowanej złości wyrwała lalusię dzidzię z moich objęć, cisnęła nią o ziemię i krzyknęła:
– To nie jest żadna lalusia dzidzia, tylko wstrętna stara kukła!
mamrot
P-ce, zjazd rodzinny z okazji świąt, późna noc, wszyscy dorośli pijani.
Ojciec: Wojna… Jechaliśmy przez pole minowe… Nagle rosyjski posterunek. Ty wiesz, co to jest? Osiemnastoletnie chłopaki z karabinami, pijani. I Henry odpychający lufy, take a fucking break, baba… Jedź ze mną na wojnę.
Słuchamy go mało uważnie, znamy to na pamięć, nie chcemy jechać na wojnę. Starsza z moich młodszych sióstr gładzi się po nodze.
Starsza z moich młodszych sióstr: O, jakie mam gładkie nogi.
Gładzę starszą ze swoich młodszych sióstr po nodze: O, rzeczywiście.
Mama: Jakie wy jesteście ładne.
Mój czternastoletni brat: To ja idę spać.
Wszyscy: Dobranoc.
Ojciec wstaje, podchodzi do drzwi sypialni: Czy wszyscy mężczyźni poszli spać?
I zaraz sam sobie odpowiada: Tak. To dobranoc. Prowadźcie sobie dalej te swoje nieadekwatne babskie rozmowy.