Poleca się czteroodcinkowy tekst o owadach w dwutygodnik.com
Owadzi seks
Obrzydliwość
Zowadzenie
Koniec
(Owady z Beskidu Sądeckiego, lipiec 2019).
Poleca się czteroodcinkowy tekst o owadach w dwutygodnik.com
Owadzi seks
Obrzydliwość
Zowadzenie
Koniec
(Owady z Beskidu Sądeckiego, lipiec 2019).
Radeczek: Obejrzałem godzinny film pt. Ostatnie 24 h z życia skazańca. Znane są wśród potępionych przypadki prób samobójczych. Jeden przez rok zbierał barbiturany i połknął trzydzieści tabletek pół dnia przed egzekucją. Straż więzienna zapakowała go do helikoptera, polecieli do szpitala, tam zrobili mu płukanie żołądka i takiego odklejonego, ze śliną cieknącą z ust, zawieźli z powrotem do więzienia, by – naturalnie – o ustalonej przez gubernatora porze posadzić go na krześle elektrycznym.
Zaczęło się od czegoś zupełnie innego, Radeczek napisał mi o Gabrielu Zabłudowskim, to jest dla M-lle kandydat na ikonę. Ale Dzieciątko Gawriła zupełnie mi do mojego ikonostasu nie pasowało.
Kliknąwszy itd.
A o Żydzie z pieniążkiem ciekawy artykuł można tutaj.
Po paradzie, u Mademoiselle Blanche. Część zgromadzenia czyta Edmunda White’a, część rozmawia o korporacjach, S, Adam i ja słuchamy z gospodynią Marii Callas. Przy Un bel di vedremo S trochę się krzywi, co widząc, Mademoiselle Blanche przystępuje do płomiennej obrony Madamy Butterfly.
– Bo prawdziwa dama, jak czeka na statek… – zaczyna ze swojego fotela pod oknem. – Ja ci powiem, bo ja jestem starsza – wtrąca, upiwszy łyk wina.
– W wieku balzakowskim? – dopytuje S.
– Jakim balzakowskim?! On! – Oburzona Blanche wskazuje na Marcina. – On jest w balzakowskim! Ja jestem w średnim! …No więc – podejmuje po chwili – prawdziwa dama, jak tak czeka i czeka, to różne rzeczy mogą jej przyjść do głowy.
– Na przykład co?
– Na przykład przestać czekać…
dla Adama, z podziękowaniami za notatki
Najpierw był śmieszny steward. Kiedy Adam zapytał, z czym są kanapki, powiedział, że one is with cheese, and the other with, er – uśmiechnął się rozbrajająco – something… chicken, I think. Miał fajną kamizelkę, w paseczki. Spojrzeliśmy po sobie ucieszeni. Słodki jest, nie?
W Amsterdamie wylądowaliśmy trochę przed trzecią. Do odprawy paszportowej były dwie kolejki, nasza przesuwała się bardzo powoli, więc Kasia, Grażyna i Blanka zniecierpliwione poszły do tej drugiej. Adam i ja zostaliśmy, bo spodobali nam się celnicy. Jeden był rudy, drugi blady, trzeci miał odstające uszy; starali się zachowywać urzędową powagę, ale co chwila przebijało się spod niej nieco surrealistyczne rozbawienie; momentami wyglądali, jakby za chwilę wszyscy trzej mieli parsknąć śmiechem. Ten z uszami oglądał każdy paszport tak uważnie, jakby badał pod mikroskopem jakiegoś rzadkiego i niezwykle dziwnego owada, ten rudy co chwila wychylał się z celniczej budki i mówił do ubranej na różowo dziewczynki bawiącej się szklanymi drzwiami: Hi, candy girl! Don’t you think you’re too candy?
Odprawiłam się w końcu w drugiej budce, bo cała kolejka przeszła. Przede mną – powiedział Adam, kiedy spotkaliśmy się po drugiej stronie – była kobieta po pięćdziesiątce. Celnik zapytał ją: What’s the purpose of your visit? Business. What kind of business? Librarian – powiedział Adam pełną godności twardą angielszczyzną – I’m a librarian, powiedziała. A on na to: Librarian, you say. Like in Michael Jackson’s song? You know the song? Librarian girl. I zaczął śpiewać. I love you, librarian girl, all the time… A za nim ten drugi i trzeci.
Wieczorem odebrałam wiadomość od Mademoiselle Blanche:
Mademoiselle się w Londynie czyma, czegobądź, tęczy czy poręczy. Jakby Mademoiselle miała czas, siły i wolę, to ja bym chciała książkę z obrazkami, Bloomsbury Portraits, obojętnie jaką, jedna była wydana w 1994, druga w 2001 r., może też jest jakaś nowsza, obojętnie, najbardziej chodzi oczywiście o twórczość Duncana Granta, jego monografii żadnej onlajn nie znalazłam, toteż. Jest taki antykwariat przy Russel Sq., to jest nomenomen nieopodal Bloomsbury, tam jest dużo ciekawych i niemodnych książek.
Do Bloomsbury pojechaliśmy ostatniego dnia. Ze stacji wyszliśmy po kręconych schodach. W połowie drogi usłyszeliśmy z głośnika, że lepiej byłoby jechać windą, bo schody mają 175 stopni, co odpowiada iluśtam piętrom. Czekaj – zapytała Blanka na Russell Square, kiedy już złapała oddech – ale w tej piosence Michaela Jacksona jest Liberian, nie librarian, prawda?
Odwiedziliśmy trzy bardzo przyjemne antykwariaty, ale w żadnym nie było książki dla Mademoiselle Blanche, więc pojechaliśmy do sklepu z zabawkami, gdzie kupiliśmy skunksa, sowę i lukrecji za cztery funty. Kiedy wysiedliśmy na Earls Court, Adam złapał mnie za rękę. Guzik – powiedział. Poczekajmy. Blanka – krzyknęłam – poczekaj. Ludzie przeszli, metro pojechało, guzik leżał na krawędzi peronu.
Na manifę poszłam w końcu przebrana za siebie, tyle że bez torby, z kluczem na szyi i pieniędzmi w kieszeni. Po sobotnich baletach z Momo i Radeczkiem przyjemnie odklejona od rzeczywistości, pogodna, choć niezbyt przytomna i wciąż się przejęzyczająca (na wstępie obiecałam S, że kiedyś narysuję jego autoportret). Zapomniałam chusteczek, S dał mi jedną.
Po manifie wpadłam do S na kawę. W kuchni mówiliśmy o Lacanie i siorbaniu, w pokoju o Charpentierze, Orfeuszu, Russellu, topologii i paradoksach eleatów. Chusteczkę, z której w międzyczasie zrobił się niezły bałwanek, położyłam na stole koło swojego kubka, żeby mieć pod ręką, ale S od razu wyrzucił ją do kosza.
Zbierając się do wyjścia, rzuciłam coś o cipustce. Że coś masz, coś robisz, a potem zostaje ci pustka. S – kolekcjoner słów śmieci, jak ja – natychmiast podchwycił.
– Cipustka… To jak pustka po kochanku, brak kochanka, nie?
Zatrzymałam się w drodze do przedpokoju i spojrzałam na S z namysłem.
– Hm. Czy ja wiem…
A potem poszło. Tak czasem bywa, że człowiek na kacu jest bardziej niż zwykle wymowny; zdania wychodzą okrąglejsze, gładziej utoczone, wywody bardziej eleganckie, puenty mocniejsze, a pytania takie retoryczne, że można by tłumy porywać. Więc poszło. Stałam w przedpokoju, wiązałam buty, kurtkę zakładałam – i głosiłam, przemawiałam i zaprawdę zapytywałam.
Że czy słusznie dajemy sobie do głów ładować, że pustka, że samotność, już nie tylko w miłosnym kontekście, ale w ogóle, że otóż iż że samotność i pustka są złe? Że czy nie za łatwo wierzymy w tę miłość, co nam się ją zewsząd podaje, jako niezbędną do spełnienia-człowieczeństwa-szczęścia? Że ta miłość to dopiero od niedawna tak wygląda, jak nam ją wpychają, i w ogóle cała niedawno jest wymyślona, że co to jest w ogóle za reklama, dogmat i paradygmat, tfu? Że może nam się wmawia potrzeby, bez których byłoby nam lepiej, bo których na przykład może wcale zaspokoić się nie da?
No, tak, co prawda, przerwałam sobie, sięgając po szalik, tak, mógłby ktoś powiedzieć, że epikureizm, że nawet stoicyzm, to filozofia rezygnacji. Ale! Zakończyłam dobitnie, zapinając swoją kusą kurteczkę, będącą w gruncie rzeczy górną częścią kombinezonu narciarskiego.
– Ale masz kibić – powiedział S.
– Prawda? – ucieszyłam się. – To idę. Dasz mi chusteczkę? Bo tę, co miałam przez całą manifę, wyrzuciłeś do kocha.
Darkroom.
Stąd jesteś?
Nie, czemu pytasz?
U znajomych się zatrzymałeś?
W hotelu, dwie ulice dalej.
To co?
Co?
Bo ja mam autobus o czwartej.
[opowiedziane przez Radeczka]