rośliny
rośliny
Po prawej stronie monitora, na takiej cyfrowej żółtej karteczce, mam listę rzeczy do zrobienia. Przyzwyczaiłam się do niej i zwykle nie zwracam na nią uwagi (odczuwam tylko czasem nieokreślony niepokój), ale dziś zauważyłam, że niektóre punkty brzmią bardzo dziwnie.
Posiać baobab.
Kupić nowe oczy.
rośliny
Stare rysunki na nowy rok.
2001, jeszcze przed pierwszą wyprowadzką ze starego domu.
Kryształy stały na wszystkich szafach.
Pradziadek je zbierał.
rośliny
10.12.2013
Bakłażana kupił jakiś czas temu Adam. Dziś na kolację będzie makaron z bakłażanem. Więc wzięłam tego bakłażana i tnę, bo u nas w kuchni ja jestem od cięcia (cięcia, tostów i ewentualnie mieszania, Adam od całej reszty). Cięłam wzdłuż, na plasterki, żeby potem pociąć wszerz i w poprzek. Obcięłam tak do połowy, aż tu patrzę: wyjedzone, nasrane, a w samym środku – gąsienica. Miała szczęście, ostrze noża minęło ją o ułamek milimetra. Zastygła w bezruchu, a kiedy ją delikatnie wyjęłam, zwinęła się w kłębek. Położyłam ją na talerzu razem z zasranymi resztkami bakłażana, wróciła do swojej nory. Będę ją hodować.
13.12.2013
„Kupiłem larwie bakłażan”, powiedział wczoraj Adam.
Dziś ją przeprowadziliśmy.
16.02.2014
Bakłażan, w którym mieszkała gąsienica, zapadł się i wysechł. Uznaliśmy, że czas na przeprowadzkę. Adam kupił nowy. Wczoraj po śniadaniu zabrałam się do otwierania starego. Ostrożnie, żeby nie skrzywdzić larwy, i z niepokojem, bo nie wiedzieliśmy przecież, w jakim ją zastaniemy zdrowiu.
Delikatnie rozdzierałam kolejne warstwy. Prawie całe wnętrze owocu zostało wyżarte, z wyschłych włókien sypał się pył, z zakamarków wylatywały muszki. Otworzyłam cały.
Po gąsienicy nie było śladu.
I teraz co?
a) Wyschła tak, że jej nie widać.
b) Zjadły ją muszki.
c) Zamieniła się w muszki.
d) Znajdziemy ją, całą i zdrową, w nowym bakłażanie.
e) Gdzieś w kuchni jest kokon.
rośliny
2001 albo 2002. Kartka była podkładką przy robieniu jakiegoś innego rysunku, drzewo zaczęło się z przypadkowych smug atramentu. Powstawało dość długo, nosiłam je na wykłady itd., stopniowo dodawałam kolejne elementy. Pamiętam nawet, w którym mniej więcej miejscu była mowa o Fichtem. Oryginał podarowałam Hydraulikowi, który go po moim odejściu zniszczył. Zachowała się zrobiona kiedyś dla Iwasza kserokopia.
Kliknąwszy, można obejrzeć w większym rozmiarze.
rośliny
rośliny
Na balkonie hoduję rośliny. Zakopuję wszystkie pestki. Czasem coś wyrasta, czasem nie.
Wyrosły winogrona, melony i papryki, wyrosło awokado i wyrosła cytryna. Nie wyrósł daktyl ani tamarynd, w doniczce z tamaryndem zalęgły się muchy. Śliwkom, czereśniom i arbuzowi daję jeszcze czas.
W starych doniczkach po zewnętrznej stronie balustrady są chwasty, też je podlewam, patrzę jak rosną.
Nie przyjęły się przyniesione ze spaceru trzciny, za to przesadzony do osobnej doniczki powój, który wysiał się między paprykami, ma się bardzo dobrze.
Od męża, Agi i panny To dostałam nasiona ziół, rzodkiewek, truskawek, pomidorów, cukini, maciejki, lawendy i groszku. W doniczce z lubczykiem wyrosła rzepka. Nasiona od panny To były z Ikei, dołączono do nich ziemię w proszku.
Przez internet kupiłam nasiona passiflory i takiej dużej rośliny z dziurkowanymi liśćmi, jaką mieliśmy w starym domu; nazywa się monstera deliciosa. W kopercie była karteczka z napisem NASIONA ŚWIATA.
Passiflorę posiałam w dwóch doniczkach, w jednej wyrosła, w drugiej nie. Potem pojawiła się nie wiadomo skąd z cukiniami i z paprykami. Dzisiaj w doniczce z pestkami śliwek widziałam jeszcze jedną.
Jak dostałam ostatnio tydzień zwolnienia, to siedziałam na balkonie i patrzyłam na rośliny.
Aga też hoduje rośliny na balkonie. „Ej – pisała do nas niedawno – żeby z kwiatków były owoce, potrzebna jest pszczoła, prawda? Nie wiem, czy u moich pomidorów była”.
Nasiona świata nie wykiełkowały. Zamiast świata wyrosła mi dorodna pokrzywa. Ale czekam. Na dołączonej do nasion karteczce była mowa o tym, że mogą potrzebować dwunastu tygodni.
rośliny
W tysiąc dziewięćset którąś rocznicę wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny długo i bezkutecznie czekaliśmy na pekaes. Przestało padać, momentami nawet wyglądało słońce – Michał z Wojtkiem specjalnie dla nas skrócili swój pobyt w Bieszczadach. Po drugiej stronie drogi stachurowiec z mapą w bocznej kieszeni spłowiałych spodni łapał stopa i próbował z nami rozmawiać (eee, z dziewuchą łapie się łatwiej). Potem przyjechał harlejowiec z brzuszkiem i lisimi ogonami, zaproponował stachurowcowi, że go podwiezie, chociaż sam w przeciwnym kierunku, ale co tam. Już ich sobie wyobraziliśmy na tym motorze razem, stachurowiec trzymający harlejowca za brzuszek, do jego pleców przytulony, taka super przygoda, stylowa podwózka, ale stachurowiec czemuś się wystraszył, wymiękł, podziękował, że nie. Pekaes nie przyjechał, poszliśmy.
Spotkaliśmy czarne owce z białymi ogonami i weszliśmy na Połoninę Wetlińską, gdzie mnie kiedyś spłodzono na skrzyni na materace. Po drodze nawet mieliśmy widoki. W schronisku było zimno, tłoczno i nieprzyjemnie, na zewnątrz zebrały się chmury. Zjedliśmy kanapki, wzięliśmy trzy kamyczki, założyliśmy pałatki, poszliśmy. Na schodkach poprzedniego dnia nadwyrężyłam sobie kolano, więc bardzo powoli, bo ja o prostej nodze. Kiedy przestało padać, weszliśmy akurat na wąską ścieżkę przez jagodowisko, spodnie natychmiast nam przemokły, a mnie się jeszcze z tych krzaczków do glanów nalało. Kiedy weszliśmy w las, zapadł zmrok.
I idziemy, świecę czołówką, błoto straszne, ślisko, ścieżynka wąska, w wysokich zaroślach się wije (kleszcze!), gubimy drogę raz i drugi, szeleści folia pałatek.
W sumie dobrze, myślę, że robimy tyle hałasu, cholera wie, co po tych krzakach chodzi, może nawet niedźwiedzie – ale zachowuję tę myśl dla siebie, żeby nie straszyć Adama.
Cholerka, oby to nie był niedźwiedź. Nie, to pień. Dobrze, dobrze. Pałatki szeleszczą, co ma uciec, ucieknie. Co to za szelest? O Boże. Nie, dobrze – myśli Adam, ale zachowuje te myśli dla siebie, żeby mnie nie straszyć.
Przystajemy, szum folii cichnie, słychać trzask gałązek i szelest liści.
– Sarna? – Adam widział biały kuper. – Czujesz?
– Mhm, świeża kupa…
A potem był ten drogowskaz. BACÓWKA. Jedna droga w górę na prawo, druga w dół na wprost, drogowskaz wskazuje jakby obie. Więc my najpierw dwa kilometry w dół, potem z powrotem, półtora kilometra w górę, i z powrotem, i było już dobrze po dziewiątej, kiedy Adam znalazł pomiędzy tymi drogami ukrytą w zaroślach krętą ścieżynkę, ale tak ukrytą, że nigdy bym nie pomyślała; jakiś rów, jakiś nasyp na ponad metr, siatka jakaś, chaszcze.
Do schroniska na Jaworcu dotarliśmy o dziesiątej, ubłoceni po kolana. Weszliśmy do jadalni, a tam grajkowie schroniskowi, między innymi gitarowy wodzirej z dnia poprzedniego. Whisky moja żono. Uciekła do windy. Ziemia toczy, toczy, co się napatoczy, już dość, już dość. Ze mną można tylko pójść na
– Jagodowisko – dopowiadamy bardzo złym szeptem.
[zdjęcia]
rośliny
W urodziny Adama od rana była mżawka, namiot zwinęliśmy wilgotny. W sklepie mieli tylko piwo, czipsy i batoniki, więc na śniadanie zjedliśmy chińskie zupki. Mnie włączył się już tryb nietowarzyski, Adam postanowił uciąć sobie small-talk z najbardziej wycofanym gościem pola namiotowego. Tomasz Geograf siedział w Bieszczadach już drugi tydzień, wyrosła mu całkiem porządna broda. Zbierał materiały do magisterki, badał koryto Sanu; chodził po jakichś krzakach (na szczęście moje przyrządy nie są zbyt ciężkie, ani, prawdę mówiąc, zbyt skomplikowane), widział rysia i odradził spacery wzdłuż ukraińskiej granicy (słyszałem o takich, co spędzili urlop w lwowskim areszcie).
Pożegnaliśmy się, poszliśmy, zaczęło lać. Schowaliśmy się pod byłą bramą zakładów Iglopol. Spędziliśmy tam jakieś półtorej godziny; patrzyliśmy na deszcz, na konie leżące w trawie (jeden miał numer na boku), patyczkami i kupkami zeschłych źdźbeł zmienialiśmy bieg cieknącej po asfalcie wody, zrobiliśmy kawę, napiliśmy się whisky. Jak przestało, poszliśmy na torfowisko.
Nocowaliśmy w schronisku młodzieżowym w Stuposianach. Rano padało, Adam wymyślił plan. Pojechaliśmy pekaesem do Ustrzyk. Siedliśmy na pierwszych siedzieniach, słuchaliśmy kierowcy.
To już nie są te Bieszczady, co kiedyś… Kiedyś to tu było kolorowo od namiotów, namiot na namiocie. Cały lipiec jeden z drugim rozładowywał wagony, sierpień – jechali w Bieszczady. Zatrzymywali autobus, panie kierowco, pan nas zabierze! Gdzie, jak ja pełny jestem! A teraz… To już nie te same Bieszczady… Kiedyś na znakach było „serpentyny”, a teraz co? „Droga kręta”.
Adam uratował winniczka, potem we mgle i w deszczu, w porywistym wietrze i zawrotnym tempie zdobyliśmy Tarnicę i zeszli do Wołosatego, akurat na autobus.
– Jedzie pan przez Stuposiany?
– Tak. – Kierowca patrzy na nas naburmuszony, z góry do dołu obcina, coś w myśli przeżuwa, wreszcie mówi: – Tylko te buty trochę wyczyśćcie, ja do Rzeszowa jadę.
[zdjęcia]
rośliny
Aga wymyśliła wycieczkę rowerową, ugotowała jajka i zrobiła kawę w termosie. Adam wziął owoce, sól i chrzan, ja kanapki, mapę i koc. Najpierw przez las pachnący trupem pojechaliśmy do Agi. Okazało się, że mieszka na zamkniętym osiedlu.
– Patrz, ona jest dziewczyną z zamkniętego osiedla.
– Dziewczyna ze strzeżonego – podchwytuje Adam.
W łazience Agi na bocznych ścianach jest lustrzana pułapka, a na ścianie naprzeciwko drzwi zdjęcie ojca Agi robiącego zdjęcie lustrzanej pułapki. Na półce w kuchni stoi kilka miniaturowych słoiczków z marynatami. Jedna śliwka, pięć małych grzybków, śliwka, pieczarka.
– To mój tata takie robi.
Częstujemy się ciastem, myjemy talerzyki.
– To z Ikei?
– Tutaj wszystko jest z Ikei – mówi Aga z lekkim przekąsem.
Jedziemy do P-na. Pokazuję Adze i Adamowi kościół swojej apostazji i cmentarz, na którym mam rodzinny grób na kilkanaście osób. Potem do starego domu. Przypinamy rowery pod bramą, wchodzimy przez dziurę w ogrodzeniu. Odgarniam pajęczyny patykiem, prowadzę przez pokrzywy. Jakiś czas temu do starego domu włamali się złomiarze i zabrali zlew, brodzik, płytę kuchenną, pompę itd., wypruli nawet kable ze ścian. Mosiężne klamki w drzwiach i stalowe w oknach oszczędzili, nie wiem czemu. W dawnej sypialni rodziców na gnijącej podłodze (ktoś zostawił otwarte okna dachowe na górze, zaczynam je zamykać, ale po pierwszym łapię się na tym, że to bez sensu) leży globus luzem, bez nóżki. Adam delikatnie go głaszcze.
– Zawsze chciałem taki mieć.
Komórki się zapadły, garaż się zapadł. Bierzemy z garażu dwa słoje apteczne, zbieramy przy bramie borówki amerykańskie, jedziemy.
Trochę błądzimy, fotografujemy wielojezusową kapliczkę, wreszcie dojeżdżamy do gospodarstwa agroturystycznego, które Aga chciała nam pokazać. Zamawiamy piwo, wyciągamy jedzenie, zlatują się muchy. Obserwujemy dzieci, które są w gospodarstwie na koloniach. Wychowawczyni ma plastikowe woreczki oznaczone imionami dzieci. Trzyma w tych woreczkach ich portfele i telefony.
Oglądamy zwierzęta. Świnię (z ładną i trochę śmieszną różową cipką), króliki, kozy, owce (z barankiem, malutkim, z jeszcze nieodgadniętą pępowiną [hm, nieodpadniętą, autokorekta w wordzie]), lamę (którą Aga przestaje lubić, stwierdziwszy, że to samiec), osła, konie.
Jedziemy dalej. Kilka kilometrów po straszliwym piachu.
– Uwaga – mówi nagle Adam – zatrzymuję się i zawracam. Muszę zrobić zdjęcie.
Fotografujemy Jezusa przeciętego mieczem świetlnym, jedziemy dalej.
Wreszcie docieramy na stację, z której o 20.30 miał być pociąg do W-wy. Najwyraźniej coś źle zanotowałam, bo okazuje się, że ostatni pociąg odjechał kilka godzin wcześniej.
Usiedliśmy na peronie, wypiliśmy kawę. Przejechał pociąg towarowy.
– Nie policzyliśmy wagonów! – powiedziałam z żalem.
A potem, no właśnie. Główna bohaterka jednej z moich ulubionych powieści, dziesięcioletnia Emily, na początku książki przeżywa trzęsienie ziemi. Z tych małych, niegroźnych i zupełnie nieefektownych – ot, woda w zatoce na chwilę zrobiła się bardzo gładka, zwierzęta ucichły, a potem coś jakby pękło i wszystko wróciło do normy, tylko służąca marudziła wieczorem, że poprzedniego dnia wycierała kurze, a teraz musi to robić od nowa – ale dla Emily jest czymś absolutnie niezwykłym; nazywa je Swoim Trzęsieniem Ziemi, wciąż o nim myśli, ze smutkiem stwierdza, że już nigdy nie przydarzy jej się nic równie ciekawego, czuje się stara.
Chcąc opłukać lepkie od brzoskwiniowego soku dłonie, oparłam się łokciami o żółtą barierkę przy krawędzi peronu, wychyliłam się i odkręciłam butelkę. I wtedy nadjechał kolejny pociąg towarowy. I zatrąbił. Podniosłam głowę, powiedziałam „Ach!” i zrobiłam przegięty kroczek do tyłu. Pociąg przejechał.
– Trzydzieści – powiedział Adam.
– Dziękuję! …Widzieliście? Zatrąbił na mnie.
[Autorem wszystkich zdjęć jest Adam.]