Kiedy usłyszałam łomot i szuranie na klatce schodowej na górze, wiedziałam, że nie jest dobrze. Dzień był taki na co najmniej czterokrotne sprawdzenie – nie zaczął się najlepiej, zaraz po obudzeniu przypomniały mi się jakieś żenujące wydarzenia z przeszłości – a hałas w sprawdzaniu nie pomaga. I oczywiście nie wymierzyłam, wyszłam akurat w chwili, gdy dozorca – dozorca dochodzący, tak głosi tabliczka na drzwiach do klatki, ale jeśli nawet na początku mieliśmy w związku z tym jakieś mało wyrafinowane skojarzenia, to szybkośmy tego pożałowali – dotarł z mopem na nasze piętro.
– Dzień dobry – powiedziałam.
Nie zareagował, nawet się nie obejrzał. Może nie usłyszał.
– Dzień dobry – powtórzyłam.
– A dzień dobry – mruknął, zerkając na mnie przez ramię. – Ten pani kolega to jest dziwak.
– To mój mąż – wyjaśniłam.
– Mąż, kolega, ja tam nie wiem.
On tak ma, ten dozorca; jakby nie słuchał albo zakładał, że ludzie zawsze kłamią. Kiedyś zarzucił nam, że czyścimy rowery w piwnicy i brudzimy podłogę, i nie chciał przyjąć do wiadomości, że to nie my. Adam powtarzał, że to nie my, a dozorca powtarzał „Ale jak pan konserwuje rower w piwnicy, to niech pan chociaż szmatę podłoży”. I naprawdę długo tak rozmawiali. Od tamtej pory Adam go nie znosi, a ja witam go zawsze wyjątkowo dźwięcznym „Dzień dobry!” i jestem głęboko przekonana, że nie ma sensu z nim gadać. Ale wieczorem naczytałam się o seksizmie, rasizmie i takich, co nie słuchają, więc sprostowałam:
– Mąż. Jak mówię, że mąż, to znaczy, że tak jest.
– Mąż nie mąż, ja tam nie wiem. Dziwak mówię. Położył kask na skrzynce pocztowej. Chciałem ją umyć, więc zdjąłem i kładę mu na bagażnik. Jak na mnie warknął!
– Ludzie nie lubią, jak się rusza ich rzeczy. Trzeba było poprosić, żeby zabrał kask.
– To jest dziwak. Nie można powiedzieć – tu obniżył głos: – „Proszę nie ruszać moich rzeczy”?
– Następnym razem proszę go po prostu poprosić, żeby zabrał – powtarzam. – Na pewno to zrobi.
– Jak na mnie warknął. Dziwak, mówię, dziwak. Zamknęła pani już?
No zamknęłam, owszem, tylko że takie zamykanie, jak ktoś zagaduje, to jest na więcej niż cztery sprawdzenia, to jest na co najmniej pięć. Mąż dziwak, żona z OCD, proste, pasuje. Ale po psychoterapii i przetłumaczeniu książki o rozwiązywaniu konfliktów nabrałam przeświadczenia, że najlepiej otwarcie komunikować swoje potrzeby, więc powiedziałam:
– Zamknęłam, ale muszę sprawdzić, bo mam nerwicę.
– To niech pani sprawdza – burknął dozorca dochodzący i dodał z naciskiem: – żebym mógł kontynuować swoją pracę.
Ale takie sprawdzanie przy kimś to żadne sprawdzanie. Nie można zrobić tego pięć razy, bo jednak trochę głupio. Przecież zamknęłam, co tu sprawdzać. Dodatkowo obecność osób trzecich rozprasza. Zwłaszcza takich osób trzecich, które czekają z mopem, aż zwolnisz ten kawałek podłogi, na którym stoisz, żeby mogły kontynuować swoją pracę. Taka obecność osób trzecich sprawia, że da się sprawdzić tylko dwa razy, a potem chce się odczekać, aż te osoby trzecie zejdą z mopem na dół, żeby samej wrócić na górę i sprawdzić cztery razy.
No więc sprawdzam dwa razy i idę do piwnicy po rower. W piwnicy światło zapalone. Nie gaszę, przekonana, że to dozorca dochodzący sobie zapalił, żeby mieć jasno przy myciu. Wnoszę rower na parter, dozorca życzliwie przesuwa na bok wiadro, które postawił na środku korytarza – „Tylko wiaderko przesunę, proszę bardzo” – wychodzę na zewnątrz.
Zakładam kask, rękawiczki, przypinam sakwy do bagażnika, powoli, bo czekam, aż dozorca zejdzie do tej piwnicy, żebym mogła pójść na górę i sprawdzić. Rower zapnę przy ławeczce za koło. Tylko co z sakwami? Brać je ze sobą na górę? Przed chwilą je przypięłam, bez sensu.
Zerkam na dozorcę kątem oka. Nie spieszy się, o nie. Powoli wyżyma mopa, raz, drugi, a potem zamiast iść na dół, zaczyna myć korytarzyk na parterze. No niech to jasna cholera. Przecież nie będę przepychać się koło niego, jeszcze będzie miał pretensje, że wchodzę na to świeżo umyte, jeszcze znowu coś powie.
Kończy z korytarzykiem, przeciąga się i rusza dalej, ale wcale nie do piwnicy, tylko w stronę schodków prowadzących na zewnątrz. Noż…
A potem prostuje się, patrzy na mnie i mówi:
– A światełko w domu pani zgasiła?
– Słucham? – pytam zdumiona. Gaz zakręcony, recytuję sobie w myśli, Matylda i Lulek w pokoju Adama, Lila w pudełku, wtyczka z kontaktu wyjęta… No zgasiłam, zgasiłam na bank.
– A światełko w domu pani zgasiła?
– A dlaczego pan pyta?
– Bo w piwnicy pani nie zgasiła.
No i teraz nie wiem. Mówić mu dalej „Dzień dobry!” czy jednak przestać?
Zamknęłam czy nie zamknęłam?
17.12.2019 | 8:51
Zamknęłaś (trochę pomaga sposób japońskich kolejarzy, którzy przed wejściem na tory mają obowiązek rozejrzeć się i głośno wypowiedzieć: Nie ma pociągu z prawej strony. Nie ma pociągu z lewej strony. Ja głośno mówię: Zamknęłam drzwi).
I głosuję za: wyluzować i pogodnie mówić dzień dobry. I współczuć chłopinie, że się tak kisi we własnym occie, a my wcale nie musimy.
17.12.2019 | 11:08
Zamknęłaś, na pewno zamknęłaś. A jeśli nie, to skąd ten ktoś, kto ewentualnie mógłby zapragnąć wejść bez klucza ma wiedzieć, że akurat tego dnia i o tej godzinie zapomniałaś?
Więc o wiele gorzej jest z gazem. To znaczy, jeśli się jest posiadaczem lub użytkownikiem takowej. Ale również użytkownicy kuchenek elektrycznych nie są całkiem bezpieczni. Moja mama ma czajnik z gwizdkiem. Ale nie słyszy gwizdania gdy uda się na zakupy. Zresztą zupa nie gwiżdże tylko się przypala w trakcie Szkła Kontaktowego od którego mama jest uzależniona. W związku z tym postanowiliśmy razem, że założymy w maminej kuchni czujnik dymu. Czujnik piszczy gdy zupa się przypala. Ale nie daje rady pokonać ryczącego telewizora. W sensie akustycznym.
Eeeech, peregrynacje.
27.12.2019 | 8:24
Parę miesięcy temu umówiłam się z moim Autorem w mieście oddalonym o godzinę jazdy autobusem. Sprawdziłam, że autobus odjeżdża o 9.50 z przystanku niedaleko mojego mieszkania. Chciałam się ubrać choć trochę bardziej elegancko, więc rano wyprasowałam materiałowe luźne spodnie.
Czy wyłączyłam żelazko?
Stałam na przystanku i zastanawiałam się, wrócić do domu, nie wracać. Współlokatorka będzie dopiero po południu, ja cały dzień w mieście oddalonym o godzinę jazdy autobusem, mam prowadzić wywiad z Autorem, nie mogę być spięta i myśleć o żelazku.
No ale zaraz nadjedzie autobus, żeby złapać kolejny, trzeba będzie pojechać do miasta oddalonego o dwadzieścia minut jazdy metrem i tam czekać.
No ale żelazko, cały dzień, będę napięta, za Chiny nie pamiętam, czy wyciągnęłam wtyczkę, a przecież tak trudno ją wyciągnąć, miałabym jakieś związane z tym wspomnienie…
Wracam.
Żelazko jest wyłączone.
Wychodzę na ulicę i widzę, że przy skrzyżowaniu głównej ulicy z moją stoi autobus. Przesuwa się powoli, bo o tej porze jest spory ruch. Biegnę.
Nie cierpię biegać. Mam do pokonania krótki odcinek, piechotą normalnie to jakieś pięć minut. Po drodze tylko raz światła, ale i autobus będzie się musiał na nich zatrzymać.
Biegnę, ogromny wysiłek, bo jest nieco pod górkę. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak szybko biegłam, pewnie na zajęciach z W-F.
Zawsze byłam lepsza na krótkich niż na długich dystansach.
Tuż przed skrzyżowaniem zrównuję się z autobusem, staram się nawiązać kontakt wzrokowy z kierowcą, jakby co poczeka. Przebiegam na czerwonym, na szczęście nic nie jedzie, a mój autobus stoi karnie, czekając na zielone. Potem powoli prześlizguje się przez rondo, a ja jestem już po drugiej stronie i wreszcie zwalniam. Ostatni odcinek jest jeszcze bardziej pod górkę, nie byłam dotąd tego świadoma.
Dopadam go, gdy otwierają się drzwi wejściowe.
Ledwie udaje mi się powiedzieć, gdzie chcę jechać.
Przez następne pół godziny uspokajam oddech.
Jeszcze przez trzy dni będą mnie boleć wszystkie mięśnie.
Przestaję używać żelazka.
27.12.2019 | 8:26
@ Kławdia: Spotkałam się z hipotezą, że ta szpila z gaszeniem światełka to była próba zachowania twarzy wobec dźwięcznego „Dzień dobry”. Więc wciąż nie wiem.
@ telemach: A może minutnik? Nastawiany na szacowany czas gotowania się zupy, trzymany w pokoju?
@ Ingrid: Ojej! Strasznie się bałam, że puenta będzie taka, że się przewracasz i te uprasowane spodnie drą się i brudzą!
06.01.2020 | 10:53
Tak. Problem w tym, że to może być wszystko. Są ludzie, którzy żyją w świecie o innej gęstości niż nasz. Nasze komunikaty w ich środowisku rozchodzą się z inną częstotliwością, mają inną długość fali, znaczą coś zupełnie innego. Powiedzenie: „kupiłam nowy mop, ten stary był już do niczego” usłyszą jako: „ale z ciebie brudaska, umyj wreszcie podłogę na piętrze” (przeżyte). Dlatego nie ma nawet sensu się zastanawiać, lepiej się pogodzić chyba i robić swoje.
Chociaż ta głupia nadzieja na Kontakt bardzo nie chce pójść sobie…
06.01.2020 | 10:58
Ale chyba gorsze to jest w drugą stronę… Słyszymy od nich: „zimny wieczór dzisiaj” i nigdy nie wiemy, czy powiedzieli: „przestań otwierać okno” albo „chciałabym, żebyś oddała mi ten szalik, który pożyczyłaś w zeszłym tygodniu”. Nigdy.