Tydzień przed Wielkanocą zaczynała gotować. Klęczała na podłodze w kuchni i ciężko dysząc, ubijała mięso na kotlety. „Już nie mogę, nie mogę”, mówiła. Siedziała zgarbiona na taborecie i ze świstem wypuszczając powietrze przez ściągnięte wargi, ucierała ciasto na sernik w trzymanej między kolanami wielkiej makutrze. Starta prawie do trzonka drewniana pałka terkotała po kamionkowych rowkach.
– Droga przez mękę – mamrotała teatralnym szeptem, odgarniając wierzchem dłoni zmierzwione białe włosy z pobrużdżonego tysiącem zmarszczek czoła. – Ja już nie mam siły. Kiedy to się skończy?
– Pomóc ci? – pytałam.
– Nie będziesz umiała.
Zbierała pianę z rosołu raz, drugi, trzeci, siódmy, bo wszystko musiała robić co najmniej siedem lub dziewięć razy albo siedem lub dziewięć razy razy n, gdzie n jest liczbą nieparzystą, a najlepiej dwadzieścia siedem razy (choć nie rozumiałam, jak można tak lubić liczbę, która nie jest pierwsza). Inaczej byłoby gorzej niż położyć chleb na grzbiecie, przejść pod rozkraką, nie splunąć przez ramię za kotem.
– To się nazywa szumowanie – wyjaśniała takim tonem, jakby wypowiadanie tego słowa sprawiało jej perwersyjną przyjemność. – Szumujemy, szumujemy. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem… Zbieramy szum.
Wkładała kawał mięsa do poobijanego płytkiego garnka – „szponder”, mówiła, „sztukamięs”, „sztukamięs w auszpiku”, mówiłam ja – i godzinami dusiła, polewając tłuszczem, który zbierał się na dnie. Pieczołowicie omotywała kilometrami nitki zrazy zawijane – „myszy”, mówiła – a potem co chwila chodziła przewracać je na patelni. Nie zdążyła nawet porządnie zaciągnąć się papierosem – „Ale ja się nie zaciągam”, mówiła – a już zostawiała go z pogniecionym rozmiękłym filtrem w przepełnionej popielniczce w dużym pokoju i przerwawszy w pół linijki wyprowadzanie niekończących się wzorów, szła do kuchni, gdzie miała drugą przepełnioną popielniczkę z drugim tlącym się na stosie niedopałków papierosem. Zapach smażonego mięsa mieszał się z mentolowym dymem i swądem nadpalonych wilgotnych od śliny filtrów.
Potem godzinami te nitki odwijała.
– Oj nie lubisz ty tego – wzdychała, krzywiła się, syczała. – Nie lubisz.
– Pomóc ci? – pytałam.
– Nie będziesz umiała. To taka ofiarka dla Chrystuska, jak mawiała babcia Kazia. Ofiarka dla Chrystuska – powtarzała, z tą samą niepokojącą satysfakcją, z jaką wymawiała słowa „szumujemy”, „szponder” i „sztukamięs”.
05.11.2020 | 10:12
A jeżeli kto chce złożyć w darze ptaka jako całopalenie dla Pana, niech złoży w darze synogarlicę lub młodego gołębia. Kapłan przyniesie go do ołtarza, złamie mu główkę i zamieni go w dym na ołtarzu. Krew jego wyciśnie na ścianę ołtarza. Potem oddzieli wole jego wraz z piórami i wyrzuci je na popielisko, na wschód od ołtarza. Następnie kapłan naderwie jego skrzydła, jednak nie oddzielając ich całkowicie, i zamieni w dym na ołtarzu, na drwach leżących na ogniu. To jest całopalenie, ofiara spalana, miła woń dla Pana.
(jako podkład rozbrzmiewa mi w głowie niezmiennie tytułowy utwór z piątego albumu studyjnego King Crimson „Larks’ Tongues In Aspic”, w którym pojawiają się m.in. blachy do pieczenia)
11.11.2020 | 12:40
O to, to. Ofiarka.