We wtorek wypiliśmy z S po dwa piwa w Cafe A. Wracałam tramwajem i potem na piechotę wzdłuż parku S, ulicą M. Ciemno tam w nocy jak nie przymierzając, ale że nigdy sobie do serca nie brałam, żeby po parku nie po ciemku, bo się zasadniczo niczego nie boję, tylko pająków, to poszłam tamtędy jak nieraz.

Idę, trochę powłóczę lewą nogą, opowiadam sobie w myśli wkurzające historie; często tak robię w wolnych chwilach. Dopracowuję właśnie szczegóły sceny kulminacyjnej, szlifuję pełen złych emocji dialog, kiedy czuję jak ktoś, kto najprawdopodobniej biegł za mną – bo kiedy to teraz w pamięci odtwarzam, to słyszę szybkie uderzenia miękkich podeszew i przyspieszony oddech – trąca mnie delikatnie w łopatkę, jak ktoś znajomy, kto chciałby, żebym się odwróciła. Nie odwracam się, bo nagle wyrwana z zamyślenia reaguję raczej powoli. Przy prawym uchu słyszę psiknięcie, na moim policzku ląduje spora ilość czegoś, co w konsystencji przypomina żel KY. Odwracam głowę i kątem oka widzę, jak mężczyzna w ciemnych spodniach, skórzanej kurtce i bluzie z kapturem ucieka po mostku.

Nie przestraszyłam się. Nie krzyknęłam. Nie zatrzymałam się, nie zwolniłam kroku ani go nie przyspieszyłam. Machinalnie wytarłam policzek szalikiem. Zdziwiłam się. Pomyślałam, że napastnik musiał być trochę rozczarowany brakiem reakcji. Weszłam do domu. Powąchałam szalik. Pomyślałam, że chciałabym mieć takie odczynniki jak dziadek patolog. Żeby potwierdzić albo wykluczyć. Poszłam do łazienki, umyłam twarz. Zadzwoniłam do Adama. Wrzuciłam do pralki wszystko, co miałam na sobie, wzięłam prysznic. A potem się wkurwiłam.

Szykowałam się do wyjścia z domu, bo chciałam tylko zostawić rzeczy i jechać do Adama, i myślałam, że nieno. Że właśnie że pójdę dokładnie tą samą drogą, bo będę chodzić po mieście, jak mi się podoba. Młotek może wezmę, ha, do obrony albo do zabicia, albo klucz szwedzki, niesłusznie zwany francuskim, chuj mnie obchodzi, że zabijanie jest nielegalne, a i owszem, i nie wstydzę się, niech nie wyobrażają sobie, niech sobie nie myślą. Może nie jestem już tak silna jak wtedy, kiedy położyłam na rękę wszystkie lesbijki w Toruniu, może mój młotek nie ma rozdwojonej końcówki, może nogą trochę powłóczę, ale nie będzie mi jeden z drugim w kapturze kurwa psikał.

Nie wzięłam młotka ani klucza. Poszłam na tramwaj ulicą M. Nikogo po drodze nie spotkałam.