Lubiłam budynek Instytutu Filozofii. Schody w studnię, przedsionek pełniący funkcję palarni nawet wówczas, gdy już wisiały tabliczki z zakazem, łazienki, w których zimą spali nieniepokojeni przez ciocie bezdomni, salę, gdzie odbywały się ćwiczenia z historii filozofii na pierwszym roku. Zaczynały się w południe – przez pierwszych dziesięć minut czekaliśmy, aż przestaną bić dzwony w kościele, z którym Instytut dzieli podwórze; w semestrze letnim okazało się, że większość Ojców Kościoła była w gruncie rzeczy heretykami.

Kiedy po raz pierwszy weszłam na ostatnie piętro, uświadomiłam sobie z zaskoczeniem, że już tam kiedyś byłam.
Miałam wtedy pięć, może sześć lat. Mama studiowała etnografię. Zabrała mnie na zajęcia z antropologii, chyba nie miała mnie z kim zostawić. Musiała być jesień albo zima, bo mimo niezbyt późnej pory było już ciemno. Przy wejściu do niskiej sali stał kompletny ludzki szkielet, pieczołowicie pospinany drucikami. Usiadłyśmy. Za naszymi plecami na ciągnących się wzdłuż ścian półkach leżały w półmroku tekturowe pudełka pełne ludzkich kości. Byłam grzeczna, jeśli już musiałam coś powiedzieć, to mówiłam szeptem. Mama i jej koleżanki otwierały pudełka i oglądały kości. Potem wykładowca przyniósł futerał pełen sztucznych oczu, każde w innym kolorze. Każdemu, mnie także, dopasowano właściwe. Kiedy zajęcia się skończyły, stanęłam za kościotrupem i zaczęłam poruszać jego rękami. Machaliśmy wychodzącym na pożegnanie i coś cichutko mamrotaliśmy, ale ku mojemu rozczarowaniu nikt się nie przestraszył.

W tej samej sali kilkanaście lat później zdawałam egzamin z historii filozofii na drugim roku. Egzaminował doktor M, towarzyszył mu doktor P, do którego chodziłam na ćwiczenia.
Ćwiczenia były niezwykle ciekawe, ale też nie do zniesienia bolesne, ponieważ już na pierwszych zajęciach doktor P tak nas onieśmielił swoją wiedzą, przenikliwością i specyficzną rezygnacją, która brała się najprawdopodobniej z filozoficznego wglądu w położenie, w jakim się, my z nim, znaleźliśmy, że komunikacja z miejsca stała się w zasadzie niemożliwa. Widzieliśmy, że doktor P fatalnie się czuje z naszym milczeniem, obawialiśmy się, że każe mu ono wątpić w jego nauczycielskie zdolności, i nie wiedzieliśmy, jak dać mu do zrozumienia, że to nie tak, że po prostu wstydzimy się powiedzieć jakieś głupstwo. Na każde kolejne zajęcia przychodziliśmy bardziej sfrustrowani, doktor P chyba także, na każdych kolejnych zajęciach patrzyliśmy na niego z większym bólem, na każdych kolejnych zajęciach pękało mi serce.

Pierwszego pytania nie pamiętam, drugie dotyczyło tego, co Hume pisał o cudach. Zawsze lubiłam Hume’a, kawałek o cudach pamiętałam dobrze. Odpowiedziałam, doktor P i doktor M się uśmiechnęli.
– A gdyby teraz – odezwał się doktor P – dotarła do nas wiadomość o cudzie, to zdaniem Hume’a powinniśmy dać jej wiarę czy nie?
Przeanalizowałam szybko to wszystko, o czym mówiłam przed chwilą.
– Raczej nie – powiedziałam, z wahaniem, bo pytanie wydało mi się za łatwe. – Zbyt wiele zdaniem Hume’a przemawia przeciwko doniesieniom o cudach. Mała liczba ludzi wiarygodnych, powszechna skłonność do rozgłaszania fantastycznych opowieści, powszechność wiary w cuda u barbarzyńców, sprzeczne świadectwa różnych religii. Wreszcie sama indukcja, bo z dotychczasowych relacji o cudach większość prędzej czy później okazywała się fałszywa. Więc nie, raczej nie.
– Otóż nie – powiedział doktor P i, nie pamiętam dzisiaj, przygnębiony czy rozbawiony, spojrzał mi w oczy. – Według Hume’a pogłoskom o cudach można [czasami (?)] dawać wiarę. Mówi o tym w

I kurde nie wiem gdzie. No nie wiem. Przeczytałam wczoraj dziesiąty rozdział Badań dotyczących rozumu ludzkiego i nic takiego nie znalazłam. Jest tam mowa o jednym wiarygodnym cudzie, w ostatnim akapicie stwierdza się, że „religii chrześcijańskiej cuda towarzyszyły nie tylko na samym początku, ale nawet dzisiaj żaden rozsądny człowiek nie może wyznawać tej religii, nie wierząc w cuda” – ale to nie to, chodziło o coś innego, o dość krótki przypis odnoszący się wprost do wiadomości o cudach. Pamiętam jak dziś, mała złośliwa gwiazdka i jedno zdanie, może kilka.
Ale może tylko go sobie wyobraziłam, może nigdy go nie widziałam. A może to nie był przypis tylko przedostatni akapit. W każdym razie nie w tym rozdziale, może nawet w innej książce. Pewnie po prostu nie było mnie na tamtych zajęciach, pewnie urwałam się przed weekendem, żeby pojechać na parę dni do Hydraulika.
Przejrzałam resztę Badań dotyczących rozumu ludzkiego, przejrzałam Badania dotyczące podstaw moralności, Traktat o naturze ludzkiej i Dialogi o religii naturalnej, przejrzałam nawet notatki z ćwiczeń z doktorem P. Nie znalazłam.

Spojrzałam w oczy doktora P i po raz ostatni pękło mi serce.
– Niech się pani nie martwi – powiedział doktor M. – pani rozumuje słusznie. To Hume sam sobie przeczy.

[Cytowany fragment w przekładzie Tomasza Sieczkowskiego.]