Kiedy Adam rzucił pracę, postanowiliśmy zamieszkać razem. Wszystko sobie zaplanowaliśmy – Adam będzie siedział w domu z kotami, pisał, gotował i robił różne zlecenia, a ja będę wracała wieczorem i mówiła w drzwiach: Hoooney, I’m home!
– A ubezpieczenie zdrowotne? – zaniepokoiłam się. – Można cię ubezpieczyć na mnie?
– Chyba musielibyśmy być małżeństwem… Wiesz co… potraktuj to jak oświadczyny. Sprawdzę jutro, co jest potrzebne w urzędzie. Nie musisz odpowiadać od razu.
– Okej – odpowiedziałam; po chwili, bo jednak jeszcze nigdy mi się nikt poczytalny nie oświadczał. – Będzie mi bardzo miło. Nie planowałam wychodzić za mąż, ale dla ciebie zrobię wyjątek.
– Super – powiedział Adam i podśpiewując „Zostałem przyjęty, zostałem przyjęty!”, poszedł nalać nam whisky. – Ale – upewnił się, wręczając mi szklankę – nie robisz tego tylko ze względu na ubezpieczenie?

Na następny dzień zadzwoniłam do mamy.
– Cześć mama, słuchaj, pamiętasz, który urząd wystawiał mój akt urodzenia?
– Hmmm, nie pamiętam, chyba p-ski, ale głowy nie dam… A po co ci?
– A… bo chciałam sobie dowód w końcu wyrobić. – Zabrzmiało raczej wiarygodnie, ale na wszelki wypadek rozwinęłam: – Bo jak mnie ojciec z P-na wymeldował i zameldował tam u was, pamiętasz, to sobie nie wyrobiłam, bo mi się nie chciało jeździć, i teraz ten stary już jest dawno nieważny, i wiesz.
– A, aha… – Nie byłam pewna, czy mi wierzy, ale nie drążyła. – W sumie to chyba wszystko jedno, możesz iść do tego głównego urzędu, koło kina M.

No to poszłam. Urząd nowoczesny, numerki jak na poczcie, z literkami, do różnych spraw różne literki. Wzięłam W – wnioski o odpisy. Urzędniczka miała brudne włosy i chyba nie była ze mnie zadowolona, ale wniosek przyjęła, dała kwitek z pieczątką i kazała przyjść za tydzień, a potem nakrzyczała na skuloną na krześle biednie ubraną kobietę, trzymającą w dłoni numerek z literą Z.
– Pani do zgonów? To nie tutaj, proszę do tamtego okienka!

Kiedy z Z-a przyszedł odpis Adama, wzięliśmy urlop i pojechali do P-na. Wybraliśmy P-no, bo liczyliśmy na mniejsze kolejki, a także – jeśli nie przede wszystkim – dlatego, że w P-nie jest śmieszny mały ratusz z półksiężycem na wieży, zaraz koło kościoła mojej apostazji.
Odczekaliśmy swoje, trzy urzędniczki biegały z pokoju do pokoju – rozpoznałam tę, która kilka lat temu udzielała moim rodzicom drugiego ślubu – wychodzili różni dziwni ludzie, wreszcie nadeszła nasza kolej. Daliśmy odpisy, ustaliliśmy termin – i wtedy okazało się, że nie można wyjść za mąż na paszport.
– Musi być poświadczenie zameldowania – powiedziała urzędniczka, która udzielała moim rodzicom drugiego ślubu i którą koleżanki nazywały Fredzią. – Paszport nie odzwierciedla faktycznego stanu rzeczy.
No to poszliśmy na śniadanie do restauracji naprzeciwko ratusza i pojechaliśmy do Ż Woli.

IMG10617

Jechaliśmy zaśnieżonymi bocznymi drogami, na wyczucie, bo nigdy nie byliśmy w Ż Woli, a atlas drogowy, który znaleźliśmy w samochodzie, okazał się bardzo stary i nieaktualny. Trafiliśmy, żeby się przekonać, że w Ż Woli jest pustka, urząd, remiza, kiosk i sklep ze śrubami. W urzędzie dwie miłe panie poprosiły o wypisanie wniosku i uiszczenie opłaty w kasie, a następnie wydały stosowny dokument. W łazience znaleźliśmy wstrząsającą instrukcję.

Baliśmy się, że już tam zostaniemy, między remizą a urzędem, pod tablicą z mapą pustki, bo samochód nie odpali (jest stary i czasem nie ma siły, trzeba go wtedy głaskać po desce rozdzielczej), ale się udało. Byliśmy już prawie w P-nie, kiedy zadzwonił nasz nowy landlord. „Cześć, jak tam? Słuchaj, jest taka sprawa, hmmm… czy przy sprzątaniu nie znaleźliście czasem pistoletu?”

Aga i Mariusz, ten od psa, zgodzili się być świadkami. Oprócz nich o naszych planach wiedziały tylko moje młodsze siostry, które zaprosiliśmy, żeby robiły zdjęcia, oraz rodzice Adama i jego brat, którym tą informacją chcieliśmy wynagrodzić brak zaproszenia.
Minął przepisowy miesiąc i dzień, i kilka dodatkowych dni. Aga zrobiła tiramisu, kupiła – na nasze wyraźne życzenie – paskudną figurkę na tort weselny i sprawiła sobie białą bluzkę z plastikowymi brylantami, które odpruła i podarowała Adamowi, ja nie byłam u fryzjera, manikiurzystki i kosmetyczki, a Adam naładował akumulator.

Pani Fredzia miała togę i imponujący łańcuch z orłem. Zaczęła od „Witam państwa serdecznie w Urzędzie Stanu Cywilnego w P-ecznie”, czym z miejsca mnie załatwiła, przez całą ceremonię musiałam się potem powstrzymywać od śmiechu. Poza tym bałam się, że coś źle powtórzę, źle albo za głośno, albo za cicho, więc musiałam robić miny, przebierać nogami i bujać się na boki. Ale wszystko się udało.

IMG10628 (1)

Potem była parapetówka. Trochę przed dziesiątą puściłam Białego misia, a Adam i Aga wnieśli tort.
Tych, których nie było, poinformowaliśmy telefonicznie. „Uiiiiii!” – krzyknęła babcia Ka, tak głośno, że aż w kuchni ją było słychać; „Proszę mnie odwiedzić, jak stopnieją śniegi” – powiedziała Locha; „Tak coś podejrzewałam – powiedziała mama – nie jesteś osobą, która by sobie ot tak wyrabiała dowód”.