W domu wszędzie brak, puste miejsca po niej. Na podłodze ślady łap; tam, gdzie umarła, kilka ledwie widocznych czarnych smug, widać niedokładnie wytarliśmy. Robię w myślach spis rzeczy, które trzeba umyć, wyprać, odkazić, wyrzucić, spis miejsc, w których leżała, wymiotowała, spis znajomych, których trzeba ostrzec.
O pierwszej facet z krematorium przywiózł urnę.
Staram się bronić przed tym obrazem, przed wspomnieniem skurczów i czarnej powodzi. Myślę o tym, jaka była mądra. O tym, jak oglądała z nami film o ptakach. Jak lubiła światełka, zajączki, jak szczękała na wrony. Jak kładła się między mną a klawiaturą, kiedy pracowałam, i trzymała łapę na mojej dłoni. Jak spała w dziwnych pozach. Jak grała nam na dobranoc kocifugę. Jak domagała się pieszczot i jak trochę obleśnie stękała, kiedy się ją głaskało. Jak towarzyszyła nam przy myciu zębów. Jak chodziła za mną po domu jak piesek i jak wieczorem brałam ją pod pachę i niosłam do łóżka. Jak budziła nas kichaniem prosto w twarz i jak nie dawała się spławić. Jak boleśnie potrafiła podeptać. Jak się o nic nie obrażała. Jak lubiła ludzi i zawsze przychodziła do kuchni, kiedy byli goście. Jak śmiesznie wystawał jej kieł i jak lubiłam sobie wyobrażać, że na starość będzie wystawał jeszcze bardziej i będziemy się z niego śmiali.
Zaczęło się pod koniec listopada. Trochę kaszlała, trochę mniej jadła. Adam zabrał ją do weterynarza, zdiagnozowali stan zapalny górnych dróg oddechowych, dali jakieś leki na wzmocnienie, potem antybiotyk. Martwiliśmy się, ale nie bardzo, w końcu to było tylko przeziębienie.
Potem było jak w złym śnie, z dnia na dzień gorzej, jakby się po prostu cała popsuła. Nie nadążałam za tym, Adam chyba też nie. W ogóle przestała jeść i pić, chowała się w szafie. Coś było nie tak z wątrobą. Przed USG oswajaliśmy się z myślą o raku i eutanazji, ale okazało się, że to nie rak. Odetchnęliśmy. To tylko stan zapalny, pocieszaliśmy się. Jest źle, ale nie aż tak źle. Wątroba się regeneruje.
Weterynarze twierdzili, że się czymś zatruła. Nie mieliśmy pojęcia, co to mogło być. Karma była w porządku, bo Matylda jadła to samo i nic jej nie dolegało. Awokadowców nie obgryzała, kilka razy sprawdziłam. Detergentami się nie interesowała. Z trucizną na przędziorki i odkamieniaczem nie mogła mieć kontaktu, pilnowaliśmy. Może do domu dostał się szczur obżarty trutką z piwnicy? Ale znaleźlibyśmy przecież jakieś resztki. I nigdy nie widziałam tu szczura.
Była jedna straszna doba, kiedy nie dostawała zastrzyków przeciwbólowych, bo powiedzieli, że to za bardzo obciąża wątrobę. Chodziłam za nią po domu i wycierałam żółtą pianę, którą wymiotowała. Dostała biegunki, zrobiła pod siebie, a potem przyszła do mnie, jakby chciała poprosić, żebym ją umyła. Pozwoliła mi, w ogóle nie protestowała. Cały dzień okropnie się śliniła. Nie wiedzieliśmy, że to z bólu. Dopiero następnego dnia inna pani doktor zaordynowała bunondol, który w myślach nazywałam bólbulonem. Co osiem godzin robiliśmy zastrzyk. Po zastrzyku Mi zapadała w letarg. Przynajmniej jej nie boli, pocieszaliśmy się. Najważniejsze, żeby nie bolało.
Adam co wieczór jeździł z nią na kroplówki. Ja siedziałam w domu, bo już trochę zawaliłam terminy. Nasłuchiwałam, czy idą. Dlatego wiem teraz, że koło 22 sąsiadka wraca z psem ze spaceru; potem jakieś dwadzieścia minut i przyjeżdżali.
Czasem wydawało nam się, że jest trochę lepiej. Dała się pogłaskać, przyszła do łóżka, strzygła uszami na wrony. Potem znowu się pogarszało.
W piątek jeszcze inna pani doktor powiedziała, że to może być koci tyfus. Zrobili test, wyszedł dodatni.
Niestety typowe objawy pojawiają się dopiero po kilku dniach od zakażenia – przeczytałam w internecie – a wtedy jest zwykle za późno na leczenie.
Występują 3 postaci panleukopenii: nadostra, ostra i łagodna. W przypadku postaci nadostrej brak objawów, a zwierzę umiera nagle. W przypadku postaci ostrej śmierć następuje po 1–2 dniach. W przypadku postaci łagodnej śmierć następuje po 5–6 dniach.
Źródła zakażenia mogą być różne: kontakt z chorym kotem; kontakt z kotami żyjącymi na wolności; kontakt z osobą, która miała styczność z chorym kotem (wystarczy, że osoba ta przebywała w pomieszczeniu, w którym chorował kot – nawet gdy tego kota tam już nie było – wirus może zostać przeniesiony na ubraniu, na butach, na rękach itp.); duże skupiska zwierząt; lecznice weterynaryjne (również ich pracownicy).
Matylda nie zachorowała prawdopodobnie dlatego, że była szczepiona i jeszcze jest odporna, ale trzeba ją obserwować; okres wylęgania się choroby wynosi 5–12 dni. Mi mogłaby pomóc surowica od kota, który chorował i przeżył. Nie mają, poszukają dawcy.
Pani doktor, powiedział mi Adam przez telefon, powiedziała, żeby dać jej jeszcze dwa dni. A jeśli za dwa dni się nie poprawi? To będzie znaczyło, że Mała Mi umiera.
W nocy Adam zamieścił ogłoszenie na Facebooku. Ola, znajoma z Razem zasugerowała, żeby napisać do Kociej Łapki. Okazało się że mają surowicę. Powiedzieli, że liczy się każda godzina, że trzeba jak najszybciej, że mamy jechać do Pauliny, że już do niej dzwonili. Było dobrze po północy, do Pauliny dojechaliśmy koło pierwszej. Dostaliśmy dwie strzykawki, dla Mi i dla Matyldy, surowicę podaliśmy koło drugiej.
W nocy Mi próbowała pić wodę, rozgrzały jej się uszy, na chwilę przyszła do mnie na kanapę. W sobotę byliśmy w klinice we troje. Pani doktor powiedziała, że Mi ma lekką gorączkę i że to dobrze, to znaczy, że organizm walczy. I że surowica znacznie zwiększa jej szanse. Znowu były kroplówki, leki na to, leki na tamto.
Kiedy szliśmy do samochodu, jakiś chłopiec zobaczył Mi przez drzwiczki kontenerka, ledwie przytomną po bunondolu, zmęczoną, zaślinioną. „O jaki słodki! – rozczulił się. – Jaki malutki!”. Nie powiedziałam mu, że jest chora (i wcale nie taka malutka!). Uśmiechnęłam się do niego i poszliśmy.
Kiedy jechaliśmy do domu, Mi patrzyła na światła.
Ożywiła się. Trochę chodziła, przyszła do mnie, na swój fotel. Zagrzebała się w śpiworze. Robiła też niepokojące rzeczy, stała nad miską z wodą, leżała w kuwecie. Ale myśleliśmy, że jest lepiej.
Zadzwonił landlord, mówił, że jeden z jego kotów chorował na panleukopenię, w zasadzie już umierał, ale udało się go uratować dzięki surowicy.
Zaczęliśmy mieć nadzieję.
W niedzielę obudziłam się nad ranem, nie mogłam jej znaleźć. W końcu odkryłam, że leży przy oknie. Patrzyła na świat. Przez chwilę myślałam, że może się z nim żegna, ale potem powiedziałam sobie, że pewnie obserwuje ptaki i że to dobrze. Przykryłam ją, żeby nie zmarzła.
Potem przyszła do nas do łóżka. Z trudem na nie wskoczyła, ale przyszła.
Wstaliśmy trochę przed południem, Mi została w pościeli. Zbudowałam wokół niej gniazdo z kołdry, żeby było jej cieplej i wygodniej.
O dwunastej, kiedy pisałam do Aerte, że chyba się powoli poprawia, usłyszeliśmy jęk, miauczenie jak na alarm. Mi stała w przejściu między dużym pokojem a przedpokojem i chwiała się na nogach. Pobiegliśmy do niej. Upadła. Głaskaliśmy ją, mówiliśmy do niej. Skręciła się w konwulsjach, zwymiotowała. Raz, drugi, trzeci. Podłogę zalała ogromna fala rzadkiej czarnej cieczy o dziwnym chemicznym zapachu.
Wycieraliśmy to czarne ręcznikami papierowymi, głaskaliśmy Mi, Adam dzwonił do kliniki, pytał, czy można podać zastrzyk przeciwbólowy. Przyłożyłam ucho do jej boku i nasłuchiwałam. Wydaje mi się, że słyszałam dwa uderzenia i że cisza między nimi trwała zbyt długo. A potem już nic. Ale brzuch się poruszał, jakby oddychała. Adam nie znalazł stetoskopu, przyniósł lusterko. Nie zaparowało.
Włożyłam Małą Mi do kontenerka. Była zupełnie sflaczała, jak szmatka. Postawiliśmy kontenerek na kanapie.
– Co mamy teraz zrobić? – powiedział Adam bezradnie. – Nie wiem.
Śmierć nie od razu widać. Mi długo była ciepła, w dotyku zupełnie żywa, wcale nie sztywna. Długo nam się wydawało, że jeszcze oddycha. Może coś przewalało się w jej brzuchu, a może pręgowane futro ma to do siebie, że jak się na nie zbyt intensywnie patrzy, to wygląda, jakby się ruszało.
Mieliśmy taką irracjonalną myśl, że może jeszcze wróci. Że się ocknie. Że jest niezniszczalna jak Mała Mi z Muminków. Że zmartwychwstanie i będzie kocizbawicielką, dawczynią surowicy. Że dlatego nie można zamykać kontenerka, trzeba głaskać, być obok. Żeby wiedziała, że jeśli zechce wrócić, to ma do czego.
Dlatego umówiliśmy się na kremację dopiero na piątą.
14.12.2015 | 4:06
Przez jakiś tydzień wynosiłam naszego starego schorowanego psa na dwór, żeby się wysikał. Ledwo stał wtedy na nogach. W końcu przekonałam mamę, że pora podać mu zastrzyk („czyli zabijemy Pusię?” – „nie, skrócimy tylko jej cierpienia”). Miałam szczęście, zanim pojawił się weterynarz, musiałam już wyjechać. Pożegnałam się, ostatni raz ją głaskałam i dziękowałam za 14 wspólnych lat. Pochowali ją w ogrodzie, obok miejsca, gdzie przychodzą umierać koty (te dzikie).
Pamiętam wszystkie nasze zwierzęta. I to, że po otrząśnięciu się po stracie można znowu przygarnąć jakieś potrzebujące miłości stworzenie.
14.12.2015 | 4:30
Byliśmy gotowi na decyzję o eutanazji, ale Mała Mi nam tego oszczędziła. Byłoby nam teraz pewnie jeszcze trudniej. Chyba. Sama nie wiem.
I na pewno kogoś weźmiemy, jak się ogarniemy i odkazimy.
14.12.2015 | 5:19
poryczałem się, bez sensu
14.12.2015 | 8:38
To już ponad dwa i pół roku jak odszedł Lolek. Przypomniałem to sobie – te wszystkie godziny przesiedziane nad kroplówką, dziesiątki zastrzyków, karmienie strzykawką – i targnął mną suchy szloch, poczułem tę samą bezradność i rozpacz. Miłość to taka krucha rzecz.
14.12.2015 | 9:04
i kątem oka przemyka cień, jakby kot nadal był w domu; ja swojego nadal widuję…
(z panleukopenią miałam styczność 18 lat temu; pokonałyśmy ją wspólnie, ja i moja kotka, która żyje do dziś)
14.12.2015 | 9:25
też się poryczałam. wirtualnie przesyłam moc ciepłości i pozytywności pomimo wszystko. i dziękuję za przestrogę – jutro będę się umawiać z weterynarzem na szczepienie mojej.
15.12.2015 | 9:50
Łzy popłynęły same. Dokładnie tak jak przez ostatnie 11 miesięcy. Wtedy też po wielotygodniowej walce, codziennych zastrzykach i kroplówkach, a na koniec zapewnieniach kilku lekarzy, że nic się nie da zrobić postanowiliśmy z mężem uśmierzyć ból Pana Kota. Do dziś nie wiem czy było to słuszne, czy nie za wcześnie się poddaliśmy widząc tego dnia jak on się poddał. Rozum mówi mi, że zrobiliśmy najlepsze co można wtedy było, ale serce czuje swoje. Jedyne co mnie pociesza to to, że lekarz zgodził się dać nam strzykawkę z pierwszą dawką. Tak aby nasze ukochane dziecko zasypiając widziało dom i kochających go nad wszystko rodziców. 2 tygodnie temu z niemałymi wątpliwościami zdecydowaliśmy się na adopcję kocich bliźniaków. Teraz wiem, że oni są wdzięczni za dom i miłość, a nasz Pan Kot zostawił nas zmienionych, zapłakanych, ale dużo mądrzejszych co z pewnością przełoży się na wychowanie maluchów.
15.12.2015 | 10:34
Poryczałam się. Dobre myśli przesyłam w Waszą stronę i po południu zabieram kota do weterynarza. A teraz idę go przytulić.
15.12.2015 | 4:54
Kochani, przeczytałam,popłakałam się i nad Małą Mi i nad naszą Kicią której już nie ma z nami od 15 września 2012,nawet nad Mufką/suczką/ która odeszła bardzo dawno.
W naszych sercach ciągle są obecni, a słysząc o chorobie czworonoga i jego śmierci przeżywa się od nowa wszystkie złe chwile i choć zrobiło się wszystko co można było ,ciągle pozostaje niedosyt czy aby wszystko.
Następnego kota wzięliśmy po pół roku ,ale poprzedniego wspominamy bez przerwy.
Sprawdziłam wpisy w książeczce zdrowia i odetchnęłam, bo jest zaszczepiony,dawkę przypominającą ma dostać
w marcu przyszłego roku.
Karolinko- pięknie napisałaś o koteczce naprawdę jesteśmy z Wami.
17.12.2015 | 6:30
Ściskam Was wszystkich mocno i bardzo dziękuję za wsparcie.
17.12.2015 | 7:25
Nigdy nie umiałam tak przejmująco pisać o tak bardzo smutnych rzeczach. A właściwie osobach, bo Mała Mi była Osobą. Trzymajcie się!
18.12.2015 | 1:22
Co się robi z bezradnością?
18.12.2015 | 9:15
Moje Koty zmarły 8 lat temu. Jeszcze przez lata po mieszkaniu przemykały mi w kącie oka dwa cienie, płomienny i czarny, jak zwykle w szalonej pogoni za uciechą. U nas były lata życia z cukrzycą, insuliną i badaniem poziomu cukru we krwi szalonej Myszki. Rodzinna dama, czarna Zuza cierpliwie uczyła się żyć na nowo po oślepnięciu i uszkodzeniu błędnika. Mysz była jej przewodnikiem w poszukiwaniach drogi do ukochanego śledzika w occie. Tyle kłaków w lodówce, kocich hamaków w torebkach, próśb „nasikaj na papierek”, wyganiania z wanny pasażerek na gapę,nocnych kroplówek, przemeblowań domu żeby niewidomy kot nie zrobił sobie krzywdy, pilnowania gara z gotującym się rosołem, żeby nikt nie ukradł z niego selera. Tyle radości…i dłoń ciągle pamięta, i jeszcze potrafi klepnąć miejsce obok, na kanapie, gdy na ustach zamierają słowa „czas miziania” :-(
05.01.2016 | 1:11
Wyrazy współczucia [….] Na razie nie wiem, co jeszcze powiedzieć… zapalę świeczkę, gdy przyjdzie już pora.