Parę lat po śmierci Dziadzi zaczął się remont. Ciągnął się bez końca. Po szkole Tosia i ja odbierałyśmy Zosię z przedszkola i wracałyśmy do domu, który wyglądał jak pobojowisko. Sprzątanie zajmowało godzinę, dwie. Wynosiłyśmy wiadrami skuty ze ścian tynk, zamiatałyśmy, myły podłogę. Kiedy zbliżała się chwila powrotu rodziców, rozglądałyśmy się nerwowo. Naczynia były pozmywane, pranie rozwieszone, psy i koty nakarmione, Zosia wykąpana i przebrana w piżamę. Niby nie było się do czego przyczepić. Ale wiedziałyśmy, że coś znajdą. Zawsze znajdowali. Jakby się bawili, które znajdzie więcej. Jakby to była jakaś gra.

– Cze-eść – rozlegało się w sieni. – Dzieeeci!
Szłyśmy się przywitać.
– Cześć.
– Z drogi – warczał ojciec. – Chcę przejść.
– Dlaczego Zosia jeszcze nie śpi? – pytała matka.
– Chciała na was poczekać.
– Jest już po dobranocce – mówił ojciec.
– Zosia, do łóżka! – krzyczała matka.
– Wracamy zmęczeni po pracy… – zaczynał ojciec.
– …i chcemy odpocząć, a nie zaganiać dzieci do łóżek – kończyła po nim matka.
– Co to jest? – pytał ojciec.
Zaczynało się. Celował palcem w leżącą koło zlewu zmiętą ścierkę do naczyń.
– Co to jest, pytam – powtarzał.
– Ścierka do naczyń – mówiłam.
– Nie bądź bezczelna! – podgrzewała atmosferę matka.
– Doprawdy? – pytał ojciec. – Bo wygląda jak szmata do podłogi.
– Ścierkę do naczyń – syczała matka – po użyciu należy rozwiesić.
– Słucham? Nic nie słyszę – mówił ojciec.
– Dobrze – mówiłam pod nosem.
– Powtórz, proszę, bo nie dosłyszałem.
– Dobrze.
– Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię.
Przenosiłam wzrok ze ściany na ojca i patrzyłam mu prosto oczy.
– Dobrze – mówiłam.
– Nie tym tonem!
– Bezczelna – syczała matka z teatralnym oburzeniem.
– PO UŻYCIU ŚCIERKĘ DO NACZYŃ NALEŻY ROZWIESIĆ – mówił ojciec, powoli i wyraźnie. – Rozumiesz? Bo patrzysz takim cielęcym wzrokiem, że mam wątpliwości.
– Zazwyczaj rozumiem, co się do mnie mówi – mówiłam.
– Słucham?
– ZAZWYCZAJ ROZUMIEM, CO SIĘ DO MNIE MÓWI – powtarzałam, powoli i wyraźnie.
– Naprawdę sądzisz, że będę tolerował taką bezczelność? Kiedy wydaję ci polecenie, to nie po to, żeby z tobą dyskutować o twoich zdolnościach poznawczych, ale po to, żebyś zrobiła, co ci każę. Czy to jasne?
Milczałam.
– Pytam – mówił.
Nienawidzę cię, myślałam.

Czasem kończyło się na sieni („Czy naprawdę nie możecie zrobić tego wysiłku, żeby przynieść koks? Naprawdę musimy o wszystko troszczyć się sami? To przykre, że takie z was egoistki”), kuchni i łazience („Kto dotykał mojego ręcznika?!”), czasem docierali aż do dziecinnego. I to było najgorsze. Bo Tosia i Zosia zwykle miały bałagan.

– Zobacz, Piotrze, jaki bajzel! – krzyczała od progu matka.
– Znowu to samo – mówił ojciec. – Czy wy nigdy nie nauczycie się porządku?
– Mamo, proszę… – zaczynała Tosia.
– To co? – Matka nie słuchała. – Robimy pilota?
– Proszę, nie – mówiła Tosia. – Zaraz tu posprzątam.
Zosia zaczynała płakać.
I robili. Matka tłumaczyła mi kiedyś, że tak się robi w wojsku. Albo w więzieniu, już nie pamiętam.
Wyrzucali wszystko na środek pokoju. Wygarniali rzeczy z szaf, szuflad, biurek, pudeł, zdzierali nawet pościel z łóżek.
– A teraz – mówiła matka – macie piętnaście minut, żeby to posprzątać.
– Jeśli nie zdążycie – dodawał ojciec, odpinając kabel od kasprzaka – dostaniecie lanie.

Tamtego dnia moje siostry z płaczem kucnęły przy stosie wyrzuconych na podłogę rzeczy i usiłowały coś z niego wyciągać, coś składać, gdzieś układać, pokazać, że przynajmniej próbują. Ja nie. Stałam obok i patrzyłam na rodziców. Nie dało się tego sprzątnąć w piętnaście minut. We dwie czy we trzy, wszystko jedno, nie dałybyśmy rady. No i w końcu ja w swojej części pokoju miałam porządek.
Kiedy ojciec natrafił wzrokiem na mój wzrok, jakby coś go ukłuło. Podszedł do mnie. Odwróciłam twarz, ale wziął mnie pod brodę i zmusił, żebym na niego spojrzała.
– Co? – spytał z zimną furią. – Nie płaczesz? Taka jesteś harda?
Patrzyłam na niego i nie płakałam. Nie czułam strachu, choć wiedziałam, że to się źle skończy, i to pewnie nie tylko dla mnie. Byłam zbyt wściekła, żeby o kogokolwiek się troszczyć. Byłam zbyt wściekła, żeby się bać.
Ojciec puścił moją brodę, zamachnął się i uderzył mnie w twarz. Pękła mi warga, poczułam smak krwi.
Nienawidzę cię, myślałam, patrząc mu w oczy. Nienawidzę cię i chcę, żebyś umarł.

– Piotrze… – odezwała się po chwili matka.
Widok krwi jakby zbił ich z tropu.
– Idziemy – zarządził ojciec, odwracając się do matki.
Tego dnia już do nas nie zaglądali. Posprzątałyśmy, ale nie przyszli sprawdzić. Lania nie było.

W nocy, długo po tym, jak położyłyśmy się spać, przyszedł ojciec. Był sam. Nie włączył światła, nic nie mówił. Podszedł do mnie i poczochrał mnie po głowie. Wiedziałam, że to znaczy „Przepraszam”. To był jedyny sposób, w jaki potrafił to powiedzieć.
Bez słowa odwróciłam się twarzą do ściany. To był mój sposób, żeby powiedzieć „Nie wybaczę ci”.

Na początku kwietnia zamknęli lasy, parki i place zabaw i zabronili już w zasadzie wszystkiego. Poza tym, co konieczne dla zaspokojenia niezbędnych życiowych potrzeb. Co jest niezbędną życiową potrzebą? W praktyce decyduje o tym policja. Na przykład, jak się okazało, zakup piwa na kaca taką potrzebą nie jest.
Status spacerów (innych niż z psem), biegania i rekreacyjnej jazdy na rowerze przez dłuższy czas był niejasny. Nie wolno? Wolno, byle nie po parku / lesie? Jak wykazać życiową niezbędność spaceru? Dziewczyna naszej przyjaciółki na wszelki wypadek poprosiła psychiatrę o zaświadczenie, że bieganie jest konieczne dla jej zdrowia.
Wyjścia do lekarza są dozwolone. Ale czy można jechać do lekarza na rowerze? Co jeśli policjanci uznają to za zbędną rekreację? W Olsztynie pobili jadącą do pracy rowerzystkę. Z myślą o zbliżającej się wizycie kontrolnej w Instytucie zgrywam sobie na telefon skan zaświadczenia od doktora G. Nie uważam, że policja powinna wiedzieć, na co się leczę, ale mój rower jest wyzywająco kolorowy, a trasa, którą jeżdżę do Instytutu, ma prawie 20 kilometrów i prowadzi między innymi wzdłuż zamkniętych bulwarów nad Wisłą.

Za niedostosowanie się do rozporządzeń można dostać do 500 złotych mandatu i do 30 tysięcy złotych kary od Sanepidu. Rzecznik praw obywatelskich zwraca uwagę, że zakazy wprowadzone w związku z epidemią są niekonstytucyjne.
Inaczej siedzi się w domu, kiedy jest to własna, podyktowana poczuciem odpowiedzialności decyzja – inaczej, kiedy bezprawnie zabraniają wychodzić.
I jeszcze inaczej, kiedy sami demonstracyjnie łamią zakazy. 10 i 11 kwietnia Kaczyński i jego świta składają wieńce pod pomnikiem ofiar katastrofy w Smoleńsku, nie zachowując zasad bezpieczeństwa, i odwiedzają kilka zamkniętych z powodu epidemii cmentarzy.

Wciąż nie potrafię przestać czytać wiadomości. Lekarze i pielęgniarki mówią o dramatycznej sytuacji w szpitalach i proszą o pomoc. Rząd bije im brawo. Ludzie po domach szyją dla nich maseczki i drukują przyłbice na drukarkach 3D. Bogacze, którzy nie płacili podatków, łaskawie dają po milionie czy dwóch. W sejmie trwają coraz absurdalniejsze rozmowy o majowych wyborach. Skutki nadchodzącego kryzysu gospodarczego odczuwają hodowcy kwiatów, czytam w połowie miesiąca w „Wyborczej”. W Holandii w ciągu ostatniego miesiąca zniszczonych zostało 140 mln kwiatów – pisze „New York Times”.

Potem do sejmu wracają zakazujący aborcji projekt Kai Godek i projekt „Stop pedofilii”, który – surprise, surprise – wcale nie zajmuje się Kościołem. W jednym oknie wystawiam parasolkę, w drugim wywieszam prowizoryczny plakat z napisem STRAJK KOBIET. Wysyłam jakieś mejle, podpisuję jakieś petycje, publikuję jakieś posty i czuję się bezsilna.
Razem z tymi dwoma do prac w komisjach przechodzą także projekt o zmianach w prawie łowieckim i antysemicki „Stop 447”.

Nie prowadzę pamiętnika epidemii. Czasem tylko zapisuję jakieś liczby w zeszycie. To nie miałoby sensu, nie potrafię złapać perspektywy. Jakby wszystko się jakoś skurczyło.

16 kwietnia wieczorem dostaję esemesa z Rządowego Centrum Bezpieczeństwa: „Od dziś obowiązuje nakaz zasłaniania ust i nosa. Przy wychodzeniu z domu zakryj te części twarzy. Więcej: https://www.gov.pl/web/koronawirus/zaslon-usta-i-nos”.
Trzy dni później przychodzi kolejny esemes: „Uwaga! Od 20.04 otwarte parki i lasy, więcej osób może być w sklepach”.
Najpierw oddycham z ulgą. Będzie można pójść pobiegać, nie układając sobie w myśli argumentacji dotyczącej niezbędnych potrzeb. Nie będzie trzeba opowiadać się policjantom z choroby.
Potem uważniej przyglądam się linkowi na końcu wiadomości.
„Informacje nt. nowych zasad: https://www.gov.pl/web/koronawirus/nowa-normalnosc-etapy”.

25 kwietnia, 22.00, zarażonych na świecie 2 902 708, w Polsce 11 237, zmarłych na świecie 202 179, w Polsce 524.


Ku pamięci – Michał Bachowski rozmawia z Jarosławem Lipszycem: Co będzie dalej?, „Noizz”, 20 kwietnia 2020.

Najpierw staram się zachować godność. To znaczy tak mówię, żartem, koledze z pracy, kiedy pyta, chyba żartem, „Zrobiliście już prepperskie zapasy?”. Nie robimy. Ale to nie jest trudne, bo Adam zawsze kupuje na zapas. Przeglądając zawartość szafek, fantazjuję czasem o dniu, w którym w końcu to wszystko zjemy i zużyjemy, bo lubię, kiedy w domu jest mało rzeczy, ale jak tylko czegoś zacznie ubywać, Adam robi następne zakupy.
Przestaję zwracać pokasłującej koleżance uwagę, że z chorobą nie powinno się przychodzić do pracy, choć nadal tak myślę, zwłaszcza że kiedy w lutym gorzej się czułam, doktor G napisał „I proszę się nie przeziębić, jeśli to możliwe”.
Kiedy wraca smog, nie zakładam maski, bo się wstydzę.
Notuję sobie co bardziej surrealistyczne wiadomości: Wstrzymano pielgrzymki do Mekki. W Australii podczas walki o papier toaletowy klientka wyciągnęła nóż. Mieszkaniec Wilna zamknął żonę w łazience, bo myślał, że ma koronawirusa. Papież nie pojawił się w oknie. 50% pasażerów na całym świecie zrezygnowało z lotów. Donald Trump nie podziela obaw. Wszystko wskazuje na to, że mecz Polska–Finlandia odbędzie się bez udziału publiczności.

Potem odwołują targi książki w Bolonii. Na jakimś portalu dla wydawców kolega czyta, że we Francji rekordy bije sprzedaż Dżumy Camusa. Chwilę później odwołują targi w Londynie.
Przypominam sobie, że kiedy byłam mała, fascynowały mnie epidemie. Rozmawiam o tym z siostrami. „Tak! – pisze młodsza z nich. – Z mamą się ze sklepu wracało i było: Mamo, mamo, opowiedz mi o chorobach. I mama opowiadała; o ropniach pod pachą i rozcinaniu na krzyż itp., itd.”.
Czytam o tym, że Ukraińcy wznoszą barykady, żeby nie wpuścić rodaków wracających z Chin, i że w Warszawie policja zatrzymała pociąg, bo ktoś powiadomił służby o kaszlącym pasażerze „o azjatyckich rysach twarzy”. Z lektur z dzieciństwa pamiętam, że ci, których było na to stać, wyjeżdżali na wieś i opowiadali sobie historie, inni zwracali się ku Bogu, a jeszcze inni oddawali się rozpuście. Nie pamiętam, czy było coś o podszywającej się pod troskę o wspólne dobro przemocy.
Kupuję Dżumę, w sumie od dawna chciałam ją jeszcze raz przeczytać.

4 marca informują o pierwszym przypadku w Polsce. Zastanawiam się nad tym, czego dotykam i w jakiej kolejności. Jeśli rękawiczka jest świeżo wyprana, to jadąc rano do pracy na rowerze, można chyba otrzeć smarki wierzchem dłoni, ale potem trzeba tę rękawiczkę zdjąć, zanim dotknie się gałki w drzwiach. Kurek w kranie można odkręcić nieczystymi rękami, bo później się je myje, ale po wszystkim trzeba go przecież zakręcić. Klamki i krany, których nie da się obsłużyć łokciem, nagle zaczynają mi się wydawać bezsensownym estetycznym zbytkiem.

Tydzień później zamykają szkoły. Moje szefowe przestawiają firmę na pracę zdalną. Dla Adama i dla mnie to nie jest trudne, bo nie mamy dzieci, ani nawet nowe – bywaliśmy freelancerami, a ostatnio połowę lutego przesiedziałam w domu, bo miałam akurat zadanie wymagające skupienia.
Odwołujemy urlop na Helu. Wkrótce dowiadujemy się, że burmistrz chce zamknąć miasto dla turystów. Zastanawiam się, czyby nas stamtąd deportowano czy musielibyśmy zostać. „Mieszkalibyśmy na plaży – pisze Mariusz – i żywili się tym, co wyrzuci morze”.
Czytam o spłaszczaniu krzywej i oglądam animacje z zarażającymi się kropkami. Zaczynam myśleć o sobie jako o jednym z wielu biologicznie od siebie zależnych organizmów tego samego gatunku. Ta myśl budzi we mnie mniej więcej takie uczucie jak dotyk publicznej klamki, ale podoba mi się, że solidarność można okazać przez siedzenie w domu i omijanie innych szerokim łukiem.
Na Facebooku pojawia się nakładka #staythefuckhome, mój telefon w menu wyświetla #ZostanWDomu. Zostajemy, chociaż szef Adama powtarza „Nie dajmy się zwariować”.

W relacjach prasowych najpierw zawrotną karierę robi wyrażenie „w sile wieku” (już nie młoda / młody, ale raczej nie umrze). Potem „choroby współistniejące” (nie martwcie się, większości z was to nie dotyczy). Pod tymi informacjami o śmierci, w których nie ma wzmianki o chorobach współistniejących, w komentarzach od razu podnosi się raban – czemu straszycie?
Znajomy donosi, że na Facebooku obficie cytuje się Dżumę.
„Tak – przyznaje w opublikowanym przez „Wyborczą” wypracowaniu o zarazie jeden z popularnych polskich pisarzy – mam czterdzieści lat i nie byłem przygotowany na historię”. Trochę mnie to rozbawia, ale nie na długo, bo nie mogę się uwolnić od wspomnienia nagranego komórką filmiku z wojskowymi ciężarówkami, a w polskiej polityce po raz kolejny sprawdza się zasada „jeżeli sądzisz o czymś, że nie, na to się już nie odważą, to wiedz, że to myślenie czysto życzeniowe: oczywiście, że się odważą”.

Posprzątaliśmy, pracujemy, ćwiczymy, w weekendy wieczorami oglądamy seriale. Co rano wietrzę, jeśli nie ma smogu. Kiedy dziś otworzyłam okna, akurat przejeżdżał radiowóz i przez głośniki nadawał komunikat z prośbą o pozostanie w domach.
Po zakupy chodzi Adam. Mówi, że ja za bardzo bym się wkurzała, bo niektórych ludzi trudno ominąć. Kiedy wraca, włączam mu światło w łazience, myję warzywa, owoce, butelki, słoiki, puszki, odkażam klamki, odkażam jego telefon. A co, jeśli dotknie się pojemnika z odkażaczem nieczystą ręką? Może powinien mieć dwa uchwyty, jak te żydowskie kubki do mycia rąk, i dwa spusty?
Od częstego mycia wysusza się skóra. Sprawdzam zapasy. Kremu mamy akurat jeszcze tylko dwie tubki. Te aluminiowe, przypominam sobie, wrzucone do ognia implodują z sykiem.

tubka

Naprawdę chciałam napisać o czymś innym. Poddałam się, kiedy przeglądając notatki, znalazłam taką:
Słowo „oddychać” jest czasownikiem niedokonanym.
1. O organizmach żywych: pobierać tlen z otoczenia i wydalać dwutlenek węgla. O roślinach: przyswajać w procesie fotosyntezy dwutlenek węgla i wydalać tlen. Wciągać powietrze do płuc
(wdychać) i wydalać je z płuc (wydychać).
Roślina żywa oddycha zawsze: zarówno w świetle, jak i w ciemności, oddycha wszystkimi swoimi żywymi organami, zarówno zielonymi, jak i pozbawionymi zieleni. Oddychać szybko, wolno, lekko.
Odetchnąć pełną piersią, odetchnąć głęboko.
2. Doznawać uczucia ulgi, pozbywać się strachu.
Proszę oddychać.

(za Słownikiem języka polskiego PWN i Doroszewskim)


Ku pamięci – lektury, głównie o tym, co koronawirus robi służbie zdrowia:
1. Agata Sikora, Bartosz Lisowski, Koronawirus: epidemia paniki vs. epidemia ignorancji, „Krytyka Polityczna”, 12 marca 2020.
2. Harry Stevens, Why outbreaks like coronavirus spread exponentially, and how to „flatten the curve”, „The Washington Post”, 14 marca 2020 – tu wspomniane animacje z zarażającymi się kropkami.
3. Marta Falecka, Robić robotę, „Dwutygodnik” nr 277, marzec 2020.
4. Marta Falecka, Żadnych supermocy, „Dwutygodnik” nr 278, marzec 2020.

– Po co ten kapelusz?
– Żeby ludzie wrzucali do niego pieniądze – powiedziała mama, kładąc kapelusz na bruku.
A potem, ku mojemu zdumieniu, wyłowiła z kieszeni swojej długiej kwiecistej spódnicy kilka monet i wrzuciła je do środka.
– Czemu tak robisz?
– Na zachętę. Jak zobaczą, że ktoś już wrzucił, to chętniej wrzucą sami.
– Ale to nie ktoś. To ty. Oszukujesz.
– Nikt się o tym nie dowie.

Musiały być wczesne lata osiemdziesiąte, bo byłam jeszcze bardzo mała, miałam cztery, może pięć lat. Późna wiosna albo początek lata, zalana słońcem starówka i my, na rynku, w wąskim cieniu pod rzędem bordowych kamienic.
– Gotowy? – zapytał Paweł albo mój ojciec, unosząc flet do ust.
– Gotowy – powiedział Paweł albo mój ojciec.
Nasi ojcowie byli klonami. Odróżniałam ich po tym, że Paweł miał złamany nos i pieprzyk nad górną wargą, a mój, tak jak ja, nie wymawiał „r”.
– Raz, dwa, trzy – powiedział jeden z nich, a potem obaj wzięli głęboki wdech i zaczęli grać.

Pierwsze takty do dziś potrafię na zawołanie odtworzyć w pamięci. Ojciec musiał lubić ten utwór, bo często grał go też sam, w domu, albo nucił pod nosem. Tylko że „pam pam pam, para ram pam pam” nic wam nie powie. Wydaje mi się, że wzięli to z pierwszej części V koncertu brandenburskiego, ale mogę się mylić.
„To taki żart muzyczny”, mawiał ojciec. „Partia klawesynu na dwóch fletach, Paweł gra prawą rękę, a ja lewą”. Albo na odwrót, co do tego też nie mam pewności.

Oni grali, a ja tańczyłam, z mamą. Chciałam pomóc. Tańczyłyśmy pięknie. Trzymałyśmy się za ręce i kręciłyśmy się, w koło i w koło, jej kolorowa spódnica i moja jasnobłękitna sukienka wirowały jak karuzele. Mama pachniała czymś dusznym i słodkim, jak to pudełko z ozdobami, do którego czasem pozwalała mi zaglądać – to, w którym trzymała moją szpitalną bransoletkę i poczerniały skamieniały pępek – podskakiwały jej kolczyki z piórek, lśniły szklane koraliki.
Potem niebo nagle pociemniało i zawiał chłodny wiatr. Mama była taka piękna, taka wesoła. Bałam się, że coś jej się stanie. Pierwsze krople deszczu poznaczyły moją sukienkę ciemniejszymi plamkami, jak wtedy.

Tańczyłam w ogrodzie z parasolką. Kręciłam się w koło i w koło, powietrze pachniało mokrymi liśćmi. Deszcz przybierał na sile, coraz bardziej wiało. Zrobiło się ciemno jak w nocy albo prawie. A później rozległ się huk, tak potworny, jakby tuż nade mną pękło niebo, i w tym samym ułamku sekundy zobaczyłam przed sobą, na wyciągnięcie ręki, szeroką skwierczącą wstęgę oślepiająco białego światła.

Na rynku zapachniało mokrymi płytami chodnikowymi, brzęknęły kolejne wrzucane do kapelusza monety, mama uśmiechnęła się do mnie wesoło.
– Oszukujesz – powiedziałam.
– Nikt się nie dowie.

_
Autorką zdjęcia jest Agnieszka Kamińska.

Kiedy usłyszałam łomot i szuranie na klatce schodowej na górze, wiedziałam, że nie jest dobrze. Dzień był taki na co najmniej czterokrotne sprawdzenie – nie zaczął się najlepiej, zaraz po obudzeniu przypomniały mi się jakieś żenujące wydarzenia z przeszłości – a hałas w sprawdzaniu nie pomaga. I oczywiście nie wymierzyłam, wyszłam akurat w chwili, gdy dozorca – dozorca dochodzący, tak głosi tabliczka na drzwiach do klatki, ale jeśli nawet na początku mieliśmy w związku z tym jakieś mało wyrafinowane skojarzenia, to szybkośmy tego pożałowali – dotarł z mopem na nasze piętro.
– Dzień dobry – powiedziałam.
Nie zareagował, nawet się nie obejrzał. Może nie usłyszał.
– Dzień dobry – powtórzyłam.
– A dzień dobry – mruknął, zerkając na mnie przez ramię. – Ten pani kolega to jest dziwak.
– To mój mąż – wyjaśniłam.
– Mąż, kolega, ja tam nie wiem.

On tak ma, ten dozorca; jakby nie słuchał albo zakładał, że ludzie zawsze kłamią. Kiedyś zarzucił nam, że czyścimy rowery w piwnicy i brudzimy podłogę, i nie chciał przyjąć do wiadomości, że to nie my. Adam powtarzał, że to nie my, a dozorca powtarzał „Ale jak pan konserwuje rower w piwnicy, to niech pan chociaż szmatę podłoży”. I naprawdę długo tak rozmawiali. Od tamtej pory Adam go nie znosi, a ja witam go zawsze wyjątkowo dźwięcznym „Dzień dobry!” i jestem głęboko przekonana, że nie ma sensu z nim gadać. Ale wieczorem naczytałam się o seksizmie, rasizmie i takich, co nie słuchają, więc sprostowałam:
– Mąż. Jak mówię, że mąż, to znaczy, że tak jest.

– Mąż nie mąż, ja tam nie wiem. Dziwak mówię. Położył kask na skrzynce pocztowej. Chciałem ją umyć, więc zdjąłem i kładę mu na bagażnik. Jak na mnie warknął!
– Ludzie nie lubią, jak się rusza ich rzeczy. Trzeba było poprosić, żeby zabrał kask.
– To jest dziwak. Nie można powiedzieć – tu obniżył głos: – „Proszę nie ruszać moich rzeczy”?
– Następnym razem proszę go po prostu poprosić, żeby zabrał – powtarzam. – Na pewno to zrobi.
– Jak na mnie warknął. Dziwak, mówię, dziwak. Zamknęła pani już?

No zamknęłam, owszem, tylko że takie zamykanie, jak ktoś zagaduje, to jest na więcej niż cztery sprawdzenia, to jest na co najmniej pięć. Mąż dziwak, żona z OCD, proste, pasuje. Ale po psychoterapii i przetłumaczeniu książki o rozwiązywaniu konfliktów nabrałam przeświadczenia, że najlepiej otwarcie komunikować swoje potrzeby, więc powiedziałam:
– Zamknęłam, ale muszę sprawdzić, bo mam nerwicę.
– To niech pani sprawdza – burknął dozorca dochodzący i dodał z naciskiem: – żebym mógł kontynuować swoją pracę.
Ale takie sprawdzanie przy kimś to żadne sprawdzanie. Nie można zrobić tego pięć razy, bo jednak trochę głupio. Przecież zamknęłam, co tu sprawdzać. Dodatkowo obecność osób trzecich rozprasza. Zwłaszcza takich osób trzecich, które czekają z mopem, aż zwolnisz ten kawałek podłogi, na którym stoisz, żeby mogły kontynuować swoją pracę. Taka obecność osób trzecich sprawia, że da się sprawdzić tylko dwa razy, a potem chce się odczekać, aż te osoby trzecie zejdą z mopem na dół, żeby samej wrócić na górę i sprawdzić cztery razy.

No więc sprawdzam dwa razy i idę do piwnicy po rower. W piwnicy światło zapalone. Nie gaszę, przekonana, że to dozorca dochodzący sobie zapalił, żeby mieć jasno przy myciu. Wnoszę rower na parter, dozorca życzliwie przesuwa na bok wiadro, które postawił na środku korytarza – „Tylko wiaderko przesunę, proszę bardzo” – wychodzę na zewnątrz.
Zakładam kask, rękawiczki, przypinam sakwy do bagażnika, powoli, bo czekam, aż dozorca zejdzie do tej piwnicy, żebym mogła pójść na górę i sprawdzić. Rower zapnę przy ławeczce za koło. Tylko co z sakwami? Brać je ze sobą na górę? Przed chwilą je przypięłam, bez sensu.

Zerkam na dozorcę kątem oka. Nie spieszy się, o nie. Powoli wyżyma mopa, raz, drugi, a potem zamiast iść na dół, zaczyna myć korytarzyk na parterze. No niech to jasna cholera. Przecież nie będę przepychać się koło niego, jeszcze będzie miał pretensje, że wchodzę na to świeżo umyte, jeszcze znowu coś powie.
Kończy z korytarzykiem, przeciąga się i rusza dalej, ale wcale nie do piwnicy, tylko w stronę schodków prowadzących na zewnątrz. Noż…
A potem prostuje się, patrzy na mnie i mówi:
– A światełko w domu pani zgasiła?
– Słucham? – pytam zdumiona. Gaz zakręcony, recytuję sobie w myśli, Matylda i Lulek w pokoju Adama, Lila w pudełku, wtyczka z kontaktu wyjęta… No zgasiłam, zgasiłam na bank.
– A światełko w domu pani zgasiła?
– A dlaczego pan pyta?
– Bo w piwnicy pani nie zgasiła.

No i teraz nie wiem. Mówić mu dalej „Dzień dobry!” czy jednak przestać?
Zamknęłam czy nie zamknęłam?

Pierwszy scyzoryk dostałam od Lochy, przywiozła mi go prosto ze Szwajcarii, gdzie zderzała cząstki w CERN-ie, może na siódme urodziny, nie pamiętam, może na ósme, razem z kilkoma tabliczkami luksusowej czekolady, które matka od razu schowała do szafy. To był victorinox, czerwony, klasyczny, dwa ostrza, dwa otwieracze, bez korkociągu. Jeszcze ze starym logo, tym w kształcie rycerskiej tarczy.

Nie miałam wtedy zbyt wielu rzeczy; scyzoryk stał się największym z moich skarbów. Większym niż zestaw klocków Lego ze średniowiecznym zamkiem, zestaw klocków Lego ze statkiem piratów i biały volkswagen garbus z karoserią wymalowaną w płomienie – mój jedyny matchbox i w ogóle jedyny samochodzik. Bo scyzoryk to było coś więcej, jakiś rodzaj uznania, pasowania, może nie na osobę dorosłą, ale już dużą, a w każdym razie wystarczająco dużą, żeby mieć własne ostre narzędzie.

Nosiłam go zawsze przy sobie. Zastrugałam nim mnóstwo patyków na strzały, nauczyłam się otwierać konserwy, wywierciłam w biurku dziurę na wylot, trochę się pokaleczyłam. Patrzyłam, jak wzdłuż cięć krew pęcznieje w lśniące koraliki, potem obserwowałam, jak ciało zamyka się i zrasta, a spod zdrapanych strupków wyzierają gładkie białe blizny. Ostrza czyściłam, wbijając je w ziemię. Czerwony plastik polerowałam rękawem. Do dziś pamiętam, gdzie była ta odciśnięta przez jakieś ziarnko piasku okropna mała dziurka.

Potem mi się zgubił, gdzieś przy szałasie. Miałam taką granatowo-czerwoną kurtkę z trochę zbyt płytkimi kieszeniami, musiał wypaść przy uszczelnianiu dachu albo kopaniu pułapek. Była jesień, wszędzie pełno suchych liści, nie udało mi się go znaleźć. Byłam zrozpaczona. Szukałam go codziennie. Potem coraz rzadziej, z coraz słabszą nadzieją. Może to nieprawda, ale dziś wydaje mi się, że nie powiedziałam o tym dorosłym. Bo bałam się znów usłyszeć „Dać wam coś, to zepsujecie albo zgubicie”. Bo wiedziałam, że nie dostanę nowego.

Minął mniej więcej rok. Z przyzwyczajenia rozgarnęłam liście przy szałasie i nagle zobaczyłam coś czerwonego. I to był on, mój scyzoryk, znalazł się, tak o, po prostu. Otrzepałam go, otworzyłam duże ostrze i wbiłam je w ziemię. Weszło ze zgrzytem, wyszło gładko, gładziutko, odbiło się w nim niebo, płaskie, twarde i lśniące.

Podniosłam głowę, spojrzałam na drzewa i chmury. Spojrzałam na scyzoryk, na trzymającą go dłoń i na pieprzyk, po którym poznawałam, że to lewa. Była dziwna, obca, jakbym jej nigdy wcześniej nie widziała.

Czy ja to ja? odezwał się głos w mojej głowie. Czy na pewno? A jeśli tak, to dlaczego?

Poleca się czteroodcinkowy tekst o owadach w dwutygodnik.com

Owadzi seks
Obrzydliwość
Zowadzenie
Koniec

Dla Agi.

 
 
 
 
 
 
 
 
 

zrobić miejsce, poprosili
żeby mogli wynieść z, no
to przestawiliśmy kosz i pudło
i wynieśliśmy jakieś śmie
śmieci

cyk, powiedziały drzwi
szczęk, powiedziały nosze
proszę zabrać dzieci
powiedzieli

tutaj dzieci, chodźcie
powiedzieliśmy
nie patrzcie, nie wychodźcie
a myśmy patrzeli

puk, powiedziały, powiedziało, po
o po
(może nie dało się nie
no już, to nic
to było lekko, no)
o podłogę

ziuut, powiedział suwak
od worka na zło
zwłoki
(worek był biały)

pasy nic nie powiedziały
jak przypinali
(na górze, na dole, po
pośrodku)

dzyń, powiedziała winda
jak się zmieścili?
dziecinnie proste, po
postawili

a więc to
to się robi
kiedy człowiek staje się ciałem
z którym trzeba coś zro


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

(fot. dziadek Bubu)

« wtewewte »