rozpad i rozkład


jf5022015

Z komórki, po wizycie u dentysty. Ulica P-ska w W-wie.

rozpad i rozkład


105Stare rysunki na nowy rok.
2001, jeszcze przed pierwszą wyprowadzką ze starego domu.
Kryształy stały na wszystkich szafach.
Pradziadek je zbierał.

 
 

rozpad i rozkład


Uuu, Baśka przyszła, profesorowa. Nie znasz? Gdzieś ty się uchowała, kochana! W domu siedzisz? Baśka profesorowa, co to jest za pizda i szmata! Szmata jakich mało. Rozmawiamy raz, ilu która miała. Ja podaję liczbę trzycyfrową, a ona mi dwa razy tyle. Ja zdziwiona, a ona na to, że to bez orala.
Ale w sumie mniejsza, sama święta nie jestem. Wszystkie się puszczają, obciągają po kątach, jakby myślały, że jak mocno zassą, to w końcu miłość poleci. Najgorsza to ona jest z charakteru. Po piwnicach pizda chodzi i do sałen i opowiada, na dziewczyny gada, że ta to, że tamta tamto, że mają. Żeby chociaż prawdę mówiła, ale gdzie. Ostatnio się do Róży przysiada i mówi, a ty wiesz, mała od sześciu lat ma, koleżankę mam w przychodni, jej kartę widziała i mi powiedziała. No, mała ma, wiem, bo jak wyszło, to mi mówiła, sama ją pocieszałam. Ale że od sześciu lat, to jest ohydne kłamstwo. Od trzech ma. No i wiem, że najbardziej to się martwiła, że się cioty dowiedzą, więc chociaż ja małej nie lubię, to takie chodzenie i gadanie to uważam za ostatnie świństwo. A to były kiedyś przyjaciółki!
I co? Chodzi i gada, a sama też ma, od stu lat ma. Mało profesora nie zaraziła, ale on cwany jest, miłość nie miłość, ale w końcu naukowiec. Węzły miała powiększone, strasznie się w nocy pociła, to się domyślał i uważał. Tylko że mu szmata powiedziała, że się badała i nie ma. A jak z jakąś wysypką w szpitalu wylądowała, to trzeba było sprawdzić, i wtedy się okazało, że ma. Od bardzo dawna ma.
Z profesorem to w ogóle była historia. Ile razy ja mu mówiłam, żeby pizdę pogonił. Ale gdzie tam. Wokół palca go sobie owinęła, w domu u niego zamieszkała i siedziała taka naburmuszona całymi dniami, o seksie zapomnij, a jak ją profesor w końcu wywalił, to oszczędności były już wszystkie co do grosika zjedzone. I spaść go próbowała! Matka ją nauczyła, że chłopa trzeba utuczyć, żeby na miasto na baby nie chodził, to smażyła kurczaka w panierce z czipsów.
No i te jej kariery i interesy. Przecież to jest hochsztaplerka najgorsza. Najpierw chciała zostać księdzem, ten przepych kościelny jej się podobał. Godzinami potrafiła siedzieć i ze szczegółami sobie wyobrażać, jak ją na papieża koronują. Tak z rok była w seminarium, potem ją wylali. Sutannę sobie zostawiła, nawet przymierzałam. Jak do lekarza musiała, to się za księdza przebierała, i takim krokiem zamaszystym, bo wysoka jest, przez poczekalnię szła, znaki krzyża wielkie ręką w powietrzu kreśliła, dłoń dawała do pocałowania i wchodziła bez kolejki.
Potem jakieś targi organizowała w Z. Długów narobiła, interes zwinęła i przyjechała tutaj. Znalazła jakąś lukę w prawie, strasznie dumna z siebie była; wymyśliła, że będzie nadawać tytuły arystokratyczne za niewielką opłatą. Mnie w to chciała wciągnąć, żebym w zarządzie była, bo się ładnie nazywam. Obraziła się, bo nie chciałam. I potem zdziwiona, że jej tego nie zarejestrowali! A już nazwisko zmieniła na dłuższe, chyba trzeci raz, już stronę internetową miała. Bo ona przede wszystkim stwarza pozór w internecie. Kolejne profile na fejsbuku zakłada, strony robi. Wszystko pięknie-ładnie i na poważnie, pastelowe tło, na górze jakieś zdjęcie ze stocka, obrazki, zakładki, o nas, kontakt i misja. Ale jak głębiej zajrzysz, to linki do stron, których nie ma, albo jakieś lorem ispum. Po paru miesiącach się jej odechciewa i tworzy nowe pozory. Po tych herbach była jakaś organizacja filantropijna. Obrazki wklejała na fejsbuku z napisami, Każdej zimy zamarza tyle a tyle osób, reaguj! albo Fundacja Płomyczek Dobra życzy Wesołych Świąt. I przecinki wszędzie nie tam gdzie trzeba.
Ale przez tych parę miesięcy ludzie się nabierają! W Z miasto jej lokal dało, na tę działalność charytatywną jakiś sprzęt biurowy dostała. Ale najgorsze to mi Róża wczoraj powiedziała. Bo teraz Baśka jest psychologiem. Pacjentów u znajomego przyjmuje, gdzie za pilnowanie i podlewanie kwiatków mieszka, też stronę ma, profil na fejsbuku, porad na jakichś portalach udziela, wczoraj guglowałam. A jakie CV sobie wymyśliła! Gdzie ona nie pracowała, jakiego to doświadczenia nie ma. Na jednym portalu to nawet „filozof-etyk” sobie dopisała. A ja profesora pytałam, czy ona ma jakieś w tym kierunku wykształcenie. Gdzie tam. Nie ma. Chuja ma. Tyle chociaż, że dużego.

rozpad i rozkład


Obudziliśmy się rano, trudno nam było wstać, bo do końca świata niedużo zostało. Takiego planowego chyba, to znaczy to było wiadomo od dawna. Że słońce będzie coraz większe i większe i coraz bliżej Ziemi. Albo jakaś wielka planeta. No i było, było już tak blisko, że swoją grawitacją zaburzało czas. Przeskakiwał jak porysowana płyta kompaktowa. Tak się potykał jakby, dostawał czkawki. Na bardzo krótkich interwałach, zapętlało minutę, dwie. I to się pamiętało, miało się świadomość, że przeskoczył czas. Dlatego to było bardzo męczące, ale z drugiej strony – za tym drugim, trzecim, czwartym razem, można coś było zrobić lepiej. Albo chociaż inaczej.

Obudziliśmy się rano, długo nie mogliśmy wstać, bo do końca świata niedużo zostało. Planowego końca, to znaczy: to było wiadomo, w szkole o tym uczyli. Że słońce będzie coraz większe i większe, i coraz bliżej Ziemi. Albo jakaś wielka planeta. No i tak się stało, i było już tak blisko, że jego grawitacja zaburzała czas. Przeskakiwał jak porysowana płyta kompaktowa. Jakby się potykał, dostawał czkawki. Zapętlało już bardzo krótkie odcinki, minutę, dwie. I to się pamiętało, miało się świadomość, że przeskoczył. Dlatego to było bardzo męczące, ale z drugiej strony – za tym drugim, trzecim, czwartym razem, dało się zrobić coś lepiej. Albo chociaż inaczej.

Obudziliśmy się rano, ale długo nie mogliśmy wstać, bo do końca świata niedużo zostało. Planowego końca, to znaczy ludzie od dawna wiedzieli, uczyli się w szkole. Że słońce będzie coraz większe i większe, i coraz bliżej Ziemi. Albo jakaś wielka planeta. Teraz było już tak blisko, że grawitacja zaburzała czas. Przeskakiwał jak porysowana płyta kompaktowa. Potykał się jakby, dostawał czkawki. Zapętlało już bardzo krótkie odcinki, minutę, dwie. I to się pamiętało, miało się świadomość, że przeskoczył czas. Bardzo to było męczące, ale za tym drugim, trzecim, czwartym razem, dało się zrobić coś lepiej. Albo chociaż inaczej.

rozpad i rozkład


Ania potrafiła siedzieć w pracy do ósmej i dłużej. Ze sprawami przychodziła, biegała z piętra na piętro, chociaż tam się ogólnie raczej pisało, mejle albo na skajpie. Z impetem otwierała drzwi i krzyczała od progu. Karoliiinka! (prosiłam, żeby nie zdrabniała, potem się przyzwyczaiłam). Stawała nade mną, tuż, jak nie lubię (też się przyzwyczaiłam), plask, kładła korektę składu na stół i domagała się, żeby gdzieś coś wyrzucić albo dopisać, bo sieroty i wdowy. Albo ze stronami redakcyjnymi, sczytaj, podpisz mi się, o tu. I stała, dopóki nie sczytałam i nie podpisałam (nie mogę się skupić, jak tak nade mną stoisz, mówiłam, jakiś błąd zrobię i będzie, ale też się przyzwyczaiłam).
W biurze na ulicy U siedziała w pokoju koło kuchni i czasem zmywała naczynia, jakby miała za dużo energii. Jak się zostawiło w kuchni pudełko na jedzenie, to wyrzucała. Zostawiają, leży bez sensu, zrzędziła. Widać nie potrzebują. I jeb, do śmieci. I mejle kasowała, nie potrafiłam tego zrozumieć. A bo mi tylko zapychają skrzynkę, mówiła.
Czasem przynosiła do pracy kota, Adam się denerwował, bo go nie pilnowała. Kot chodził sobie, jak chciał, po piętrach i pokojach, po tarasie, ogródku. A potem Ania po biurze. Guuucio! Guuucio!
I niektóre ubrania miała dziwne, na przykład białe ażurowe kozaki, skórzane, z milionami błyszczących metalowych klamerek. I taki puder, prawie pomarańczowy.

M powiedziała kiedyś, że Ania siedzi po nocach „w ramach ekspiacji za tę długą nieobecność”. Nie wiedziałam, o co chodzi, bo to było, zanim tam zaczęłam pracować. Potem, po kilku latach, się dowiedziałam. Ania zrobiła się jakaś cichsza, już nie przychodziła, a jeśli nawet, to nie krzyczała i nie rzucała na stół. Później długo była na zwolnieniu. Czasem pojawiała się na chwilę, zszarzała, przestraszona, wyglądała, jakby się zaraz miała rozpłakać.
Ale potem wróciła i było jak przedtem, i chyba się nawet cieszyłam, kiedy znowu usłyszałam to jej „Karoliiinka!”, albo tak mi się teraz wydaje.

Tylko że potem firmę kupiła inna firma, dużo większa. Naszą i jeszcze dwie. I się zaczęło. Jednych powywalali, innych przesunęli, Ania wylądowała w logistyce z jakimiś tabelami. Nie pojawiała się już u nas. Zlecaniem składu i redakcją techniczną, na której się w ogóle nie znaliśmy, mieliśmy się zajmować sami.
Trochę czasu minęło, zanim ją w tej logistyce odszukałam. I trochę chyba o niej zapomniałam po prostu. W końcu znalazłam ją piętro niżej, w ponurym ciemnym pokoiku. Puder na jej twarzy był jeszcze bardziej szary niż w tych złych czasach na ulicy U. Później nie było jej chyba dłużej niż rok. Nie było i nie było. Potem zaczęła się pojawiać, brać jakieś zlecenia, jakby się powoli poprawiało. Pod koniec grudnia wróciła ze zwolnienia i od razu ją wylali. W połowie stycznia wylali mnie i od tego czasu widziałam Anię tylko raz, kiedy zorganizowała wielką imprezę, na którą udało jej się ściągnąć prawie całą dawną firmę.

Niedawno do Adama zadzwonił D. Adam przyszedł do mnie i powiedział, co usłyszał. Potem dzwonił do U, do N, jeszcze do kogoś, potem rozmawialiśmy na skajpie z A, na gmailu z A, potem do Adama zadzwonił jeszcze ktoś. A napisał nam w dwóch linijkach, co mu powiedziała mama Ani, i wiem, że bardzo trudno mu to było napisać.
Nie było wiadomo, co mówić. Próbowałam coś myśleć, ale wtedy otworzyła mi się w głowie czarna dziura.

Była śliczna pogoda. Przyszło bardzo dużo ludzi. Mszę (tak, zadałam sobie to zupełnie nie na miejscu pytanie) przeczekaliśmy na zewnątrz. W cieniu było jednak trochę chłodno, jakiś owad usiadł Adamowi na czapce. Potem długo dzwonili, dzwon miał nieznośnie płaczliwy dźwięk. Nie sądziłam, że tak będzie, ale od tego dzwonu i powolnego marszu za czarnym samochodem to się jednak zrobiło bardziej realne.

Na cmentarzu ksiądz coś śpiewał nad grobem, ale tak cicho, jakby czuł się tak, jak myślę, że inni się czuli. Był głośnik na tyczce, ale nie bardzo go było słychać. Ksiądz strasznie fałszował i nie spodobało mi się słowo „służebnica”. Potem z tego głośnika puścili skrzypce i wtedy część kobiet się popłakała. Pogoda dalej była piękna, świeciło słońce, szumiały drzewa, pod murem cmentarza przeszedł facet z łopatą. Wyglądało jak film. Kiedy skrzypce przestały grać, z głośnika rozległy się oklaski.

Na koniec ktoś, chyba brat Ani, powiedział, że nie spodziewali się tylu osób i dziękują wszystkim, którzy przyszli. „Gdziekolwiek teraz jest Ania – powiedział – na pewno jest szczęśliwsza, niż była. I wierzcie w to”. A potem z tego głośnika na tyczce puścił jej ulubioną piosenkę.
Pewnie większość ulubionych piosenek dziwnie brzmi na pogrzebie. W tej powtarzała się fraza I am what I am, I’ll do what I want.

rozpad i rozkład


Dla bezpieczeństwa autorki imiona kwok i koguta zostały zmienione.

Dla P i A.

kwoki-1
kwoki-2
kwoki-3
kwoki-4

rozpad i rozkład


Zaczęłam wymyślać tę historię, jadąc do pracy w tamtą środę, o której na pewno kiedyś opowiem. Zanotowałam w telefonie kilka zdań, chciałam wrócić do nich wieczorem, ale koło południa wydarzyło się coś, co sprawiło, że musiały poczekać.

Jestem urzędnikiem państwowym. Moja praca nie należy ani do tych najważniejszych, ani do bardzo odpowiedzialnych, ale lubię… lubiłem ją i starałem się zawsze jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki. Cieszyły mnie widok równo wypełnionych tabel, lista załatwionych spraw, dokładnie odbite pieczątki. Cieszył mnie porządek. To było moje państwo.

Cierpię na chorobę, która okresowo sprowadza na mnie przedwczesną starość. Budzę się wtedy zmęczony, nie mam siły zwlec się z łóżka, a kiedy już wstanę, ciągle chce mi się spać. Rzeczywistość stawia opór większy niż zwykle. Powietrze mętnieje i traci ostrość, ręce słabną, nogi miękną i uginają się pode mną, odległości rosną i gęstnieją. Idę do kuchni, po drodze zapominam po co. Zatrzymuję się zdezorientowany w pół kroku, stoję. Ciało traci czucie, umysł wypełnia mgła. Stalowa furtka jest cięższa, klamka bardziej niż zwykle oporna. W tramwaju nie mam siły stać, ale nie wyobrażam sobie, że miałbym poprosić o miejsce; przecież nie wyglądam. W urzędzie wszystko dzieje się szybciej, telefon jest przygłuchy, monitor pozbawiony blasku. Tabele pokrzywione, myszka jakby niepełnosprawna, klawisze wyślizgują się spod palców. Kiedy wracam do domu, kładę się na łóżku, leżę i patrzę. Myślę.

To się działo powoli, może dlatego było tak trudne do zauważenia, chociaż dokonywało się na naszych oczach. Jak dorastanie dziecka, z którym mieszkamy – łatwiejsze do zaobserwowania dla wuja, który widuje je tylko od czasu do czasu. Ale stało się, a teraz jest już za późno. Państwem zawładnęli barbarzyńcy.

Kiedy zaczęli psuć język, prawie nikt się nie przejął. Co najwyżej niektórzy się śmiali. Zapanowała dyktatura asapów, memów i pejroli, ludzi zaczęto kopiować w wiadomościach. Gdy w końcu nawet poeci przestali dbać o przecinki, niewielu już zostało takich, którzy mogliby zwrócić na to uwagę. Większość od dawna do szóstej wieczorem, w coraz gorszych warunkach i za coraz mniejsze pieniądze, zajmowała się wytwarzaniem coraz większej ilości coraz gorszej jakości produktów, a po szóstej konsumowaniem coraz większej ilości coraz gorszej jakości produktów, i na nic innego nie miała już czasu.

Nie chcę osądzać. Być może zwyczajnie chorobie, która sprowadza na mnie przedwczesną starość, mało było mojego ciała i zaatakowała także moje relacje z rzeczywistością. Bo nie umiem się już odnaleźć. Nie rozumiem tego języka, nie akceptuję obyczajów.

Wciąż jednak ukrywam swoją chorobę. Co rano jadę tramwajem do urzędu, chociaż praca nie daje mi już satysfakcji. Kradnę minuty, by odzyskać stracone życie. Uparcie trzymam się dawnego języka i wiary w przyzwoitość.

Opieram się barbarzyńcom, stawiając przecinki we właściwych miejscach. Ale czy oni to widzą?
Być może należy po prostu uciekać.

rozpad i rozkład


drzewo2001 albo 2002. Kartka była podkładką przy robieniu jakiegoś innego rysunku, drzewo zaczęło się z przypadkowych smug atramentu. Powstawało dość długo, nosiłam je na wykłady itd., stopniowo dodawałam kolejne elementy. Pamiętam nawet, w którym mniej więcej miejscu była mowa o Fichtem. Oryginał podarowałam Hydraulikowi, który go po moim odejściu zniszczył. Zachowała się zrobiona kiedyś dla Iwasza kserokopia.

 
 
 
 
 

rozpad i rozkład


Śniło mi się, że musiałam umrzeć za swoją rodzinę i umarłam. Ale nie za Adama i koty, tylko za rodziców, rodzeństwo i jakichś wujków z ciotkami, których wcale nie znałam. Rodzice i rodzeństwo też byli nie moi.

Umarłam, ale szybko wróciłam. Nie ucieszyli się. I po co przyszłaś, naskoczyli na mnie, czego tu szukasz? Idź sobie lepiej.
Wolę umrzeć, mówiłaś, warknął ojciec, niż być kiedyś taka jak ty. Tylko na to czekasz, powiedziałaś, krzyknęła matka, zawsze tego chciałaś, mówiłaś. Ciesz się, krzyczałaś, syczała ciotka, ciesz się, jesteś tak niegodziwa, że ciebie ten wybór nie dotyczy. Jesteś żałosny, powiedziałaś, dodał wujek, żałosny z tą swoją głupią brodą.
Nic z tego nie pamiętałam.

Otoczyli mnie. Ciotka miała na sobie moją sukienkę, za paznokciami wujka dostrzegłam ziemię z doniczki, w której chowałam oszczędności. Pomyślałam, że jeśli to możliwe, to chyba mnie znowu zabiją.

A pamiętacie, krzyknęłam, czemu to wszystko powiedziałam?!
Wzruszyli ramionami, spojrzeli po sobie. Przekazywali spojrzenie jedno drugiemu jak głuchy telefon z pomyłką. Tak samo jak wtedy.

Ale podziałało, odsunęli się. Poszłam do swojego pokoju i zauważyłam, że grzebali mi w książkach.

(Wczoraj byliśmy na (A)pollonii).

rozpad i rozkład


IMG_4990

Więcej tu.

rozpad i rozkład


Wczoraj w pracy kuchnia była zamknięta po zagładzie, na drzwiach kartka ZAKAZ WSTĘPU!!!, obok PROSIMY NIE WCHODZIĆ!!! („A kto to takie rozkazy wydaje?”, skrzywiła się szefowa), a za drzwiami (podobno) cała podłoga martwych prusaków. Może zaszkodził mi smutek, który ustąpił dopiero, kiedy się dowiedziałam, że zabija się je nie tylko ze względu na to, że według niektórych są obrzydliwe (i „zgromadzone w dużej liczbie wydzielają charakterystyczny, niemiły zapach”), ale przede wszystkim dlatego, że przenoszą choroby, może unosiły się jakieś miazmaty trucizny, którą je zabito, może to ciśnienie – dość że zaraz po kolacji padłam na łóżko i spałam aż do dziesiątej. O dziesiątej przyszedł Adam, zapytał, czy chcę whisky, powiedziałam, że tak, Adam przyniósł mi szklankę, a ja znowu zasnęłam. Obudziłam się po jedenastej.
– Może poczytamy Baśnie włoskie? – zaproponował mój mąż.
– Ale ja nie mam siły.
– To ja będę czytał.

calvino

– Hahaha! – ożywiłam się. – To mógłby być koniec tej bajki.
– To jest koniec tej bajki.

(Ludzie spod Bielli są uparci, przeł. Jerzy Popiel; w: Italo Calvino, Baśnie włoskie, t. 1.)

« wtewewte »