Machina latająca wyglądała jak mój automatyczny zastrzykacz do leków, tyle że była dużo większa, tak na dwie osoby. Latała bardzo kiepsko, zarzucała ciężkim zadem, ale za to robiła mnóstwo hałasu. Z niepokojem patrzyłam, jak zbliża się do ogromnej piramidy tojtojów. Zahaczy czy nie zahaczy? Oczywiście zahaczyła. Potrąciła tojtoja, który stał na samej górze, a potem były już tylko nieznośnie rozciągnięte w czasie pojedyncze kadry, kolejne fazy lotu i obrotu i jedna, jedyna myśl – no przecież w nas nie trafi, przecież upadnie obok. No i zginęłam przygnieciona tojtojem.
Ratowniczka wsadziła mi palce do ust i wyciągnęła jeden z zębów trzonowych. Wyglądał trochę jak stara czaszka małego dzika.
– Zęby ci wybiło – oznajmiła.
– Co pani taka niemiła? – obruszyłam się.
– Ta, niemiła – zaśmiała się złośliwie. – Uważaj, bo spytam, gdzie twoja noga!
Podczas sekcji zwłok odkryto pod moim żebrem nieduży płód. Był już martwy i trochę zeschnięty. Zabrałam go ze sobą i próbowałam zjeść, stojąc nago w przegubie autobusu, ale był strasznie żylasty, więc tylko odgryzałam kolejne kawałki, nóżkę, rączkę, żułam i wypluwałam na podłogę, aż pozostali pasażerowie zaczęli rzygać z obrzydzenia.
24.09.2023 | 9:07
Henri Michaux meets Roland Topor. Tak na pierwszy rzut oka.
A może jednak dobro istnieje?