Znajdujemy na plaży kotka. W sumie to dwa. Trzy. Jeden jest coś zbyt rudy, długi i giętki. Kiedy zaczyna tańczyć łasiczy taniec, wiem już, że to dzika fretka. Nie chcemy fretki, fretki gryzą i trudno nawiązać relację z fretką. Nie wiem, jak to się stało, ale znaleźliśmy też psa. Zapominam czasem karmić te zwierzęta, poza tym i tak karmy nie starcza. Ktoś narzygał albo nasikał, pewnie ta fretka. Po podłodze rozlewa się żółte. Nie ogarniam. Męża nie ma. Widzę, że pies ma na karku wygoloną koronę. I większy kot też. Pies taką z kolcami, kot z kulkami. Pewnie jakimś dresiarzom uciekły, dresiarze tak golą. Doskonale, znaki szczególne. Jak ich zabierzemy do weterynarza, to może się opiekunowie znajdą, kłopot z głowy. A fretka? Może na plażę z powrotem podrzucić? A jeśli się oswoiła i już się nie odnajdzie w przyrodzie? Z kotami nie siedzi, tylko przestraszona pod krzesłem. No nie chcę tej fretki. Proszę mamę o pomoc z tym kotem i psem i weterynarzem, ale mówi, że musi iść do kościoła. „Pojebało cię?”, pytam. A ona mi na to, że poczuła taki zew, nawrócenie, cośtam, usłyszała głos Boga, i poprawia szelki plecaka. „Bóg sróg”, mówię. „Ja tu kurwa pomocy potrzebuję”. Ale ona już wychodzi na taras, nawiało piasku na deski. „Pojebało!”, krzyczę za nią. A potem „Kocham cię!”, żeby zatrzeć przykre wrażenie.