śmierć


Machina latająca wyglądała jak mój automatyczny zastrzykacz do leków, tyle że była dużo większa, tak na dwie osoby. Latała bardzo kiepsko, zarzucała ciężkim zadem, ale za to robiła mnóstwo hałasu. Z niepokojem patrzyłam, jak zbliża się do ogromnej piramidy tojtojów. Zahaczy czy nie zahaczy? Oczywiście zahaczyła. Potrąciła tojtoja, który stał na samej górze, a potem były już tylko nieznośnie rozciągnięte w czasie pojedyncze kadry, kolejne fazy lotu i obrotu i jedna, jedyna myśl – no przecież w nas nie trafi, przecież upadnie obok. No i zginęłam przygnieciona tojtojem.

Ratowniczka wsadziła mi palce do ust i wyciągnęła jeden z zębów trzonowych. Wyglądał trochę jak stara czaszka małego dzika.
– Zęby ci wybiło – oznajmiła.
– Co pani taka niemiła? – obruszyłam się.
– Ta, niemiła – zaśmiała się złośliwie. – Uważaj, bo spytam, gdzie twoja noga!

Podczas sekcji zwłok odkryto pod moim żebrem nieduży płód. Był już martwy i trochę zeschnięty. Zabrałam go ze sobą i próbowałam zjeść, stojąc nago w przegubie autobusu, ale był strasznie żylasty, więc tylko odgryzałam kolejne kawałki, nóżkę, rączkę, żułam i wypluwałam na podłogę, aż pozostali pasażerowie zaczęli rzygać z obrzydzenia.

śmierć


24 lutego w W-wie była bardzo ładna pogoda, już prawie wiosenna, jak to zimą w czasach katastrofy klimatycznej. Wstałam wcześnie, bo o 9.30 miałam być w Instytucie. Na rowerze to mniej więcej godzina drogi. Było naprawdę przyjemnie. Świeciło słońce, akurat ustały orkany, oswoiłam się z tym, że ojciec umarł od picia, piąta fala pandemii powoli zaczynała opadać, choć w zamian pojawiła się, co prawda, wścieklizna. Przed wejściem na izbę przyjęć stał pomarańczowy namiot, w koszu na śmieci migotała folia NRC. Wiadomości sprawdziłam pod gabinetem. Zaczęło się, pisali.

śmierć


Albo taki.

Tym razem nie P-no, a Kraków, ale nie prawdziwy, tylko ten z moich snów*. Ojciec ma wrócić zza grobu, matka w stresie, jak przed jego przyjazdami z misji i z placówek. Biegnie na przystanek, bo mówił, że przyjedzie autobusem, ja idę za nią. Nagle zatrzymuje się koło mnie taksówka i wysiada z niej ojciec. Tak musiał wyglądać pod koniec – wychudzony, bez siły, splątany jakby trzeba mu było dać miodu.
Słania się, podtrzymuję go, żeby nie upadł. Patrzy na mnie mętnym wzrokiem.
– Kim jesteś? – pyta. – Ja cię nie znam.
Sprytne, myślę. Można uznać, że nie zapomniał, tylko jest wredny jak zwykle.
Idę z nim do matki, na przystanek, i zastanawiam się, czy mu wygarnąć, jakim był chujowym ojcem. Kiedy umarł, pogodziłam się z tym, że już nie będzie okazji, a tu nagle właśnie się taka nadarza. Ale nie, myślę, bez sensu, on nic nie pamięta, po co komuś tak słabemu opowiadać takie przykre rzeczy.

________________________
* W snach odwiedzam miejsca, które rzeczywiście istnieją, senne przeróbki prawdziwych miejsc i miejsca, które z tego, co mi wiadomo, istnieją tylko w moich snach (np. jeziora, w których umiem pływać, albo osiedle, które zimą jest zasypane tak głębokim śniegiem, że można w nim utknąć i umrzeć), ale regularnie się powtarzają, a ja je rozpoznaję. Sprawdzałam kiedyś, czy inni też tak mają, i znalazłam taką opowieść.

śmierć


Od wielu tygodni prawie co noc śni mi się stary dom w P-nie, choć już go nawet nie ma.
Na przykład.

Kiedy ojciec umarł, do P-na zjechała cała rodzina. Przyjechała też Locha, czyli matka mojej matki, tylko że to się nie zgadza, bo ona też już nie żyje, zmarła przed rokiem, więc na trawniku przed werandą naprędce kopiemy dla niej grób, kładziemy ją tam i zasypujemy ziemią, ale głowa wystaje, a Locha jęczy, utyskuje, marudzi:
­– Świnie, nie ludzie, jak mi niewygodnie w tym grobie, jak mi źle, umrę zaraz, już patrzę na księżą oborę…
I wierci się, i rozkopuje z tej ziemi jak dziecko z kołderki, więc mówię:
– Nie wierć się tak, bo nie umrzesz.

śmierć


poranek
ze słońca w bramę
podwórko, cień
moja kamienica
na szybie litery

OBCYM
nie otwieraj
zawiadom portiera

GRANICA
kopczyk
nikogo
litery
NN

śmierć


W nocy ktoś odłączył kroplówkę. Zarejestrowałam to skrawkiem świadomości. Odwróciłam się na drugi bok, zadowolona, że nie muszę już uważać na rurkę, i zasnęłam. Przed świtem głośno szczęknęła klamka, zapaliło się górne światło, coś piknęło, ktoś o coś zapytał, ktoś coś odpowiedział. Potem przy moim łóżku pojawiła się pielęgniarka, wycelowała w moje czoło przyrząd, który wyglądał jak pistolet ze starej futurystycznej kreskówki, przyrząd piknął, światło zgasło. Salę znów oświetlały tylko latarnie zza okna. Zorientowałam się, że nie jestem sama. Na łóżku obok siedziała malutka pomarszczona kobieta z dwoma cienkimi warkoczykami.
– Boję się – powiedziała cicho, ni to do mnie, ni to do siebie. – Jutro mam operację.
Nie wiedziałam, jak zareagować. Tylko na nią patrzyłam. W półmroku widziałam ją prawie normalnie.
– W tym szpitalu to jest strasznie – ciągnęła ona. – I takie okropne historie. Była tu taka dziewczyna. Dwadzieścia parę lat. W tym pokoju leżała. Oko jej się w trąbkę zwinęło. A była taka dzielna, taka wesoła. Ale potem jej powiedzieli, że to stwardnienie rozsiane, i się załamała. Jak nie ta sama. Wczoraj ją przenieśli.
Już miałam zapytać o tę trąbkę, ale otworzyły się drzwi i wszedł jakiś lekarz.
– Pani Kowalska? Pielęgniarka mówi, że brała pani swoje leki.
Kobieta z mysimi ogonkami spojrzała na niego stropiona.
– Prosiłem, żeby nie brać.
– Kardiolog kazał brać.
– Ale my teraz dajemy pani inne. Nie może pani brać jednych i drugich.
Lekarz wyszedł, pani Kowalska spojrzała na mnie bezradnie i wzruszyła ramionami.
– Ja już nie wiem.
‒ Ja bym go posłuchała ‒ powiedziałam, bo uznałam, że powinnam, ale zabrzmiało jakoś bezradnie.

Po porannej kontroli w ciemni jeden z lekarzy, wysoki, postawny facet w chodakach, wyszedł ze mną na korytarz. Wyjął z kieszeni na piersi pieczątkę w czerwonej oprawce i z takim wyrazem twarzy, jakby chciał mi zaprezentować jakąś sztuczkę, zapytał:
– Jaki to ma kolor?
– Czerwony.
– A proszę zakryć zdrowe oko.
Zakryłam.
– I teraz?
W miejscu oprawki zobaczyłam coś w rodzaju braku koloru – wypełnioną obleśnym pełganiem małą prostokątną dziurkę w rzeczywistości. Poczułam obezwładniający smutek.
– Hm…
– No właśnie. Tak działa zapalenie nerwu wzrokowego. Nie widzi się czerwieni. Dostanie pani jeszcze cztery kroplówki – dodał już poważniej. – Po wyjściu ze szpitala proszę skontaktować się z neurologiem. Trzeba będzie zrobić rezonans, bo to może być SM.
Spojrzałam na niego pytająco.
– Czyli?
– Sclerosis multiplex – powiedział. – Stwardnienie rozsiane – wyjaśnił, ale niepotrzebnie, bo w tym ułamku sekundy między sclerosis multiplex a „stwardnieniem rozsianym” w głowie wyświetlił mi się plakat z dwojgiem uśmiechniętych starych ludzi nad morzem, który wisiał w prywatnej przychodni, gdzie parę lat wcześniej badałam sobie krew na hifa, obok plakatu z dwojgiem uśmiechniętych starych ludzi w parku (NIETRZYMANIE MOCZU CIĘ NIE ZATRZYMA!), i zrozumiałam. W następnym ułamku sekundy przypomniało mi się widziane kiedyś w „Wyborczej” zdjęcie z ubraną w pastelowy dres, schludnie uczesaną kobietą na wózku. A potem oko zwinięte w trąbkę. Przełknęłam ślinę.
– Skontaktować się z neurologiem – powtórzyłam. – Zrobić rezonans. Dobrze. A… – Zatrzymał się w pół kroku. – A czy wizja w moim oku wróci?
– No… To jest takie trochę pytanie skierowane w kosmos… Ale – dodał, odwracając się do mnie już z połowy korytarza – jako wysłannik kosmosu mogę powiedzieć, że tak, wróci.

W pokoju było pusto. Zniknęła pani Kowalska, zniknęły jej rzeczy. Zostałam sama. Usiadłam na łóżku i oparłam się ramieniem o ścianę. Chwilę później drzwi się otworzyły i do środka zajrzał jakiś młody lekarz.
– Cześć, jestem Norbert – powiedział. – Od Marcina. Jak tam?
– W porządku, dzięki.
– Powiedzieli ci, żebyś po wyjściu skonsultowała się z neurologiem?
– Tak.
– To może być SM – dodał. – Ale nie musi. ‒ I poszedł.

Dobra, pomyślałam. Ogarnąć. Zadzwonić do pracy. Komórka. Aha. Rozładowana. Well, well, well. Srell. Myśl. Automat na dole. Karta telefoniczna, może jeszcze działa. Numer… Skąd wziąć numer, kto by pamiętał numery w XXI wieku. Sreku. „Egzemplarz próbny, nieprzeznaczony do sprzedaży. Uwaga! Tekst przed korektą – może ulec zmianie”, jest.
Dalej. Ładowarka; szczoteczka i pasta do zębów, mydło, ręcznik; ciuchy. Zadzwonić do matki. Numer. Skup się. Na końcu było 224.
– Halo mama? No cześć. Jestem w szpitalu.

Wróciłam na górę i położyłam się na łóżku. Wyciągnęłam przed siebie jedną rękę, drugą zakryłam zdrowe oko. Było coraz gorzej. Na środku kłębiła się gęsta zgniła mgła. No trudno, powiedziałam sobie. Wysłannik kosmosu mówił, że wizja wróci. A kolorów w gruncie rzeczy i tak nie ma.
(Może, myślałam, kiedy byłam mała, każdy widzi czerwień inaczej, ale wszyscy uczymy się mówić, że znak STOP jest czerwony, że czerwone są czereśnie i krew, i nawet jeśli ja widzę je jako zielone, a Mania jako fioletowe, to nigdy się o tym nie dowiemy, bo ich barwę nazywamy tym samym słowem.
Może, myślałam, prawdziwy kolor czerwony jest najpiękniejszym ze wszystkich kolorów, ale jeśli ktoś widzi go, patrząc w niebo, to będzie twierdził, że najpiękniejszy jest niebieski).
Cieszyłam się, że jestem sama, ale niedługo. Po chwili w kłębie mgły zobaczyłam pielęgniarkę.
– Chodź, pani Karolino – powiedziała. – Przeprowadzka. Jedziemy.
Wstałam. Pielęgniarka wyturlała moje łóżko na korytarz i zaprowadziła mnie do innej sali. Były tam cztery kobiety, wszystkie dużo ode mnie starsze.
– Dzień dobry – powiedziałam.
– Dzień dobry – odpowiedziały.

Na pojemniku z kroplówką ktoś czarnym markerem napisał SOL. Między pojemnikiem a podpiętą do wenflonu rurką wisiało coś w rodzaju strzykawki bez tłoczka. Widać w niej było, jak z pojemnika spadają kolejne krople. Kap. Kap. Kap. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Już po kilkudziesięciu sekundach nie mogłam na to patrzeć. Rozejrzałam się po pokoju.
– Powoli, co? – odezwała się z łóżka na jedenastej kobieta w okularach.
– Strasznie powoli.
Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Ile to będzie trwało? Dwie godziny? Trzy? Na samą myśl od razu poczułam się potwornie znużona. Niżej, na rurce, znajdował się biały plastikowy wichajster z kółeczkiem. Pielęgniarka regulowała nim częstotliwość kapania. Trochę szybciej nie zaszkodzi, pomyślałam. Trochę. W nocy leciało szybciej. Ostrożnie pokręciłam kółeczkiem. Kap, kap, kap, kap, kap. Zerknęłam na kobietę w okularach. Uśmiechnęła się do mnie.
– No – mruknęłam, uśmiechając się do niej. – Teraz lepiej.

– O, a co się tutaj stało? – Obudził mnie głos pielęgniarki.
Spojrzałam na pojemnik. Zrobił się prawie całkiem płaski. Kapanie ustało. Pielęgniarka wyciągnęła z kieszeni fartucha nożyczki i przedziurawiła nimi górną ściankę pojemnika. Kap, kap, kap, kap, kap.

Ktoś stęknął, coś skrzypnęło. Kątem oka zobaczyłam, że kobieta z łóżka na pierwszej sięga do przenośnego radyjka na swojej szafce. Radyjko zarzęziło, zaszumiało, a potem gruchnęło: Upside inside out, she’s livin’ la vida loca!
Zerknęłam na kroplówkę. Pojemnik z napisem SOL był już pusty. Z wenflonu do rurki powoli napływała krew.

– No, odpinamy – powiedziała pielęgniarka. – Jak się czujesz pani Karolino?
– W porządku, dziękuję.
– Jeszcze to.
– Co to?
– Polprazol i kalipoz – wyjaśniła i wyszła.
– Polprazol to osłonowo na żołądek – powiedziała ta w okularach. – A kalipoz trzeba brać, bo sterydy wypłukują potas. I trzeba jeść pomidory i banany.
– Pomidory i banany? Dlaczego?
– Bo mają dużo potasu.
– Lubię pomidory – powiedziałam i niechcący puściłam do niej oko.

– Tak się boję – powiedziała kobieta z łóżka na drugiej. – Tak bardzo się boję. – Była drobna, krucha, miała na sobie koszulę nocną w małe różowe kwiatki. – Mówią, że to nie boli, ale wszystko się widzi. A jak przypadkiem poruszę okiem?
Nie wiedziałam, do kogo mówi i czy oczekuje odpowiedzi, więc milczałam.
– Jestem sama, całkiem sama – ciągnęła. – Nie mam dzieci, mąż nie żyje. Rok temu umarł. Bez niego ja jestem jak dziecko. Wszystkim się on zajmował. Rachunki płacił, zakupy robił, naprawiał w domu, jak się coś zepsuło. Kiedy umarł, nawet nie wiedziałam, że jest jakiś czynsz. Przyszło wezwanie, jakieś kary, a ja po prostu nie wiedziałam.

– Niewygodnie tak leżeć i leżeć – stęknęła ta od radyjka.
– Górną część łóżka można podnieść – powiedziałam.
– Ale ja nie dam rady.
– Pomogę pani. – Wstałam, podeszłam, podniosłam. – Tak dobrze?
– Trochę wyżej.
– Tak bardzo się boję – powiedziała znowu ta w koszuli w kwiatki. Wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać.
– Pani się uspokoi – burknęła ta od radyjka.
Oż ty pizdo, pomyślałam.
Ta malutka skuliła się, jakby ją ktoś uderzył.
– Niech się pani nie martwi – powiedziałam. – Na pewno wszystko będzie dobrze. – Starałam się brzmieć przekonująco, ale wyszło jak „Wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku”.
– Pani mi jednak opuści to łóżko – zażądała ta od radyjka.
No ładnie, pomyślałam. Dać palec, weźmie resztę. I ani dziękuję, ani proszę, nic. Ale co jej powiem? Że nie? Przed chwilą mogłam, a teraz nie mogę? Podeszłam, opuściłam.
– Tak dobrze?

– Ja to widzę takie zasłony – powiedziała ta od radyjka, do nas albo do siebie. – W nocy. Budzę się, jestem sama. Idę korytarzem, a tu takie zasłony opadają, takie firany. Chcę je odsunąć, ale dotykam powietrza. – Zapatrzyła się w ścianę i niepewnie poruszyła ręką. – I czasem to nie wiem, czy jestem tu… czy już nie tu…
Czwarta kobieta, ta z łóżka na dziewiątej, która do tej pory leżała w milczeniu, wstała i wyszła. Po kilku minutach wróciła i starannie rozwiesiła na kaloryferze dwie zszarzałe mokre szmaty. Salę wypełnił słodkawy smród niedopranych pieluch.
„Minęła właśnie – trzecia – w Radiu Zet!”, oznajmiło dziarsko radyjko.

śmierć


Tydzień przed Wielkanocą zaczynała gotować. Klęczała na podłodze w kuchni i ciężko dysząc, ubijała mięso na kotlety. „Już nie mogę, nie mogę”, mówiła. Siedziała zgarbiona na taborecie i ze świstem wypuszczając powietrze przez ściągnięte wargi, ucierała ciasto na sernik w trzymanej między kolanami wielkiej makutrze. Starta prawie do trzonka drewniana pałka terkotała po kamionkowych rowkach.
– Droga przez mękę – mamrotała teatralnym szeptem, odgarniając wierzchem dłoni zmierzwione białe włosy z pobrużdżonego tysiącem zmarszczek czoła. – Ja już nie mam siły. Kiedy to się skończy?
– Pomóc ci? – pytałam.
– Nie będziesz umiała.
Zbierała pianę z rosołu raz, drugi, trzeci, siódmy, bo wszystko musiała robić co najmniej siedem lub dziewięć razy albo siedem lub dziewięć razy razy n, gdzie n jest liczbą nieparzystą, a najlepiej dwadzieścia siedem razy (choć nie rozumiałam, jak można tak lubić liczbę, która nie jest pierwsza). Inaczej byłoby gorzej niż położyć chleb na grzbiecie, przejść pod rozkraką, nie splunąć przez ramię za kotem.
– To się nazywa szumowanie – wyjaśniała takim tonem, jakby wypowiadanie tego słowa sprawiało jej perwersyjną przyjemność. – Szumujemy, szumujemy. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem… Zbieramy szum.
Wkładała kawał mięsa do poobijanego płytkiego garnka – „szponder”, mówiła, „sztukamięs”, „sztukamięs w auszpiku”, mówiłam ja – i godzinami dusiła, polewając tłuszczem, który zbierał się na dnie. Pieczołowicie omotywała kilometrami nitki zrazy zawijane – „myszy”, mówiła – a potem co chwila chodziła przewracać je na patelni. Nie zdążyła nawet porządnie zaciągnąć się papierosem – „Ale ja się nie zaciągam”, mówiła – a już zostawiała go z pogniecionym rozmiękłym filtrem w przepełnionej popielniczce w dużym pokoju i przerwawszy w pół linijki wyprowadzanie niekończących się wzorów, szła do kuchni, gdzie miała drugą przepełnioną popielniczkę z drugim tlącym się na stosie niedopałków papierosem. Zapach smażonego mięsa mieszał się z mentolowym dymem i swądem nadpalonych wilgotnych od śliny filtrów.
Potem godzinami te nitki odwijała.
– Oj nie lubisz ty tego – wzdychała, krzywiła się, syczała. – Nie lubisz.
– Pomóc ci? – pytałam.
– Nie będziesz umiała. To taka ofiarka dla Chrystuska, jak mawiała babcia Kazia. Ofiarka dla Chrystuska – powtarzała, z tą samą niepokojącą satysfakcją, z jaką wymawiała słowa „szumujemy”, „szponder” i „sztukamięs”.

śmierć


Na początku kwietnia zamknęli lasy, parki i place zabaw i zabronili już w zasadzie wszystkiego. Poza tym, co konieczne dla zaspokojenia niezbędnych życiowych potrzeb. Co jest niezbędną życiową potrzebą? W praktyce decyduje o tym policja. Na przykład, jak się okazało, zakup piwa na kaca taką potrzebą nie jest.
Status spacerów (innych niż z psem), biegania i rekreacyjnej jazdy na rowerze przez dłuższy czas był niejasny. Nie wolno? Wolno, byle nie po parku / lesie? Jak wykazać życiową niezbędność spaceru? Dziewczyna naszej przyjaciółki na wszelki wypadek poprosiła psychiatrę o zaświadczenie, że bieganie jest konieczne dla jej zdrowia.
Wyjścia do lekarza są dozwolone. Ale czy można jechać do lekarza na rowerze? Co jeśli policjanci uznają to za zbędną rekreację? W Olsztynie pobili jadącą do pracy rowerzystkę. Z myślą o zbliżającej się wizycie kontrolnej w Instytucie zgrywam sobie na telefon skan zaświadczenia od doktora G. Nie uważam, że policja powinna wiedzieć, na co się leczę, ale mój rower jest wyzywająco kolorowy, a trasa, którą jeżdżę do Instytutu, ma prawie 20 kilometrów i prowadzi między innymi wzdłuż zamkniętych bulwarów nad Wisłą.

Za niedostosowanie się do rozporządzeń można dostać do 500 złotych mandatu i do 30 tysięcy złotych kary od Sanepidu. Rzecznik praw obywatelskich zwraca uwagę, że zakazy wprowadzone w związku z epidemią są niekonstytucyjne.
Inaczej siedzi się w domu, kiedy jest to własna, podyktowana poczuciem odpowiedzialności decyzja – inaczej, kiedy bezprawnie zabraniają wychodzić.
I jeszcze inaczej, kiedy sami demonstracyjnie łamią zakazy. 10 i 11 kwietnia Kaczyński i jego świta składają wieńce pod pomnikiem ofiar katastrofy w Smoleńsku, nie zachowując zasad bezpieczeństwa, i odwiedzają kilka zamkniętych z powodu epidemii cmentarzy.

Wciąż nie potrafię przestać czytać wiadomości. Lekarze i pielęgniarki mówią o dramatycznej sytuacji w szpitalach i proszą o pomoc. Rząd bije im brawo. Ludzie po domach szyją dla nich maseczki i drukują przyłbice na drukarkach 3D. Bogacze, którzy nie płacili podatków, łaskawie dają po milionie czy dwóch. W sejmie trwają coraz absurdalniejsze rozmowy o majowych wyborach. Skutki nadchodzącego kryzysu gospodarczego odczuwają hodowcy kwiatów, czytam w połowie miesiąca w „Wyborczej”. W Holandii w ciągu ostatniego miesiąca zniszczonych zostało 140 mln kwiatów – pisze „New York Times”.

Potem do sejmu wracają zakazujący aborcji projekt Kai Godek i projekt „Stop pedofilii”, który – surprise, surprise – wcale nie zajmuje się Kościołem. W jednym oknie wystawiam parasolkę, w drugim wywieszam prowizoryczny plakat z napisem STRAJK KOBIET. Wysyłam jakieś mejle, podpisuję jakieś petycje, publikuję jakieś posty i czuję się bezsilna.
Razem z tymi dwoma do prac w komisjach przechodzą także projekt o zmianach w prawie łowieckim i antysemicki „Stop 447”.

Nie prowadzę pamiętnika epidemii. Czasem tylko zapisuję jakieś liczby w zeszycie. To nie miałoby sensu, nie potrafię złapać perspektywy. Jakby wszystko się jakoś skurczyło.

16 kwietnia wieczorem dostaję esemesa z Rządowego Centrum Bezpieczeństwa: „Od dziś obowiązuje nakaz zasłaniania ust i nosa. Przy wychodzeniu z domu zakryj te części twarzy. Więcej: https://www.gov.pl/web/koronawirus/zaslon-usta-i-nos”.
Trzy dni później przychodzi kolejny esemes: „Uwaga! Od 20.04 otwarte parki i lasy, więcej osób może być w sklepach”.
Najpierw oddycham z ulgą. Będzie można pójść pobiegać, nie układając sobie w myśli argumentacji dotyczącej niezbędnych potrzeb. Nie będzie trzeba opowiadać się policjantom z choroby.
Potem uważniej przyglądam się linkowi na końcu wiadomości.
„Informacje nt. nowych zasad: https://www.gov.pl/web/koronawirus/nowa-normalnosc-etapy”.

25 kwietnia, 22.00, zarażonych na świecie 2 902 708, w Polsce 11 237, zmarłych na świecie 202 179, w Polsce 524.


Ku pamięci – Michał Bachowski rozmawia z Jarosławem Lipszycem: Co będzie dalej?, „Noizz”, 20 kwietnia 2020.

śmierć


Najpierw staram się zachować godność. To znaczy tak mówię, żartem, koledze z pracy, kiedy pyta, chyba żartem, „Zrobiliście już prepperskie zapasy?”. Nie robimy. Ale to nie jest trudne, bo Adam zawsze kupuje na zapas. Przeglądając zawartość szafek, fantazjuję czasem o dniu, w którym w końcu to wszystko zjemy i zużyjemy, bo lubię, kiedy w domu jest mało rzeczy, ale jak tylko czegoś zacznie ubywać, Adam robi następne zakupy.
Przestaję zwracać pokasłującej koleżance uwagę, że z chorobą nie powinno się przychodzić do pracy, choć nadal tak myślę, zwłaszcza że kiedy w lutym gorzej się czułam, doktor G napisał „I proszę się nie przeziębić, jeśli to możliwe”.
Kiedy wraca smog, nie zakładam maski, bo się wstydzę.
Notuję sobie co bardziej surrealistyczne wiadomości: Wstrzymano pielgrzymki do Mekki. W Australii podczas walki o papier toaletowy klientka wyciągnęła nóż. Mieszkaniec Wilna zamknął żonę w łazience, bo myślał, że ma koronawirusa. Papież nie pojawił się w oknie. 50% pasażerów na całym świecie zrezygnowało z lotów. Donald Trump nie podziela obaw. Wszystko wskazuje na to, że mecz Polska–Finlandia odbędzie się bez udziału publiczności.

Potem odwołują targi książki w Bolonii. Na jakimś portalu dla wydawców kolega czyta, że we Francji rekordy bije sprzedaż Dżumy Camusa. Chwilę później odwołują targi w Londynie.
Przypominam sobie, że kiedy byłam mała, fascynowały mnie epidemie. Rozmawiam o tym z siostrami. „Tak! – pisze młodsza z nich. – Z mamą się ze sklepu wracało i było: Mamo, mamo, opowiedz mi o chorobach. I mama opowiadała; o ropniach pod pachą i rozcinaniu na krzyż itp., itd.”.
Czytam o tym, że Ukraińcy wznoszą barykady, żeby nie wpuścić rodaków wracających z Chin, i że w Warszawie policja zatrzymała pociąg, bo ktoś powiadomił służby o kaszlącym pasażerze „o azjatyckich rysach twarzy”. Z lektur z dzieciństwa pamiętam, że ci, których było na to stać, wyjeżdżali na wieś i opowiadali sobie historie, inni zwracali się ku Bogu, a jeszcze inni oddawali się rozpuście. Nie pamiętam, czy było coś o podszywającej się pod troskę o wspólne dobro przemocy.
Kupuję Dżumę, w sumie od dawna chciałam ją jeszcze raz przeczytać.

4 marca informują o pierwszym przypadku w Polsce. Zastanawiam się nad tym, czego dotykam i w jakiej kolejności. Jeśli rękawiczka jest świeżo wyprana, to jadąc rano do pracy na rowerze, można chyba otrzeć smarki wierzchem dłoni, ale potem trzeba tę rękawiczkę zdjąć, zanim dotknie się gałki w drzwiach. Kurek w kranie można odkręcić nieczystymi rękami, bo później się je myje, ale po wszystkim trzeba go przecież zakręcić. Klamki i krany, których nie da się obsłużyć łokciem, nagle zaczynają mi się wydawać bezsensownym estetycznym zbytkiem.

Tydzień później zamykają szkoły. Moje szefowe przestawiają firmę na pracę zdalną. Dla Adama i dla mnie to nie jest trudne, bo nie mamy dzieci, ani nawet nowe – bywaliśmy freelancerami, a ostatnio połowę lutego przesiedziałam w domu, bo miałam akurat zadanie wymagające skupienia.
Odwołujemy urlop na Helu. Wkrótce dowiadujemy się, że burmistrz chce zamknąć miasto dla turystów. Zastanawiam się, czyby nas stamtąd deportowano czy musielibyśmy zostać. „Mieszkalibyśmy na plaży – pisze Mariusz – i żywili się tym, co wyrzuci morze”.
Czytam o spłaszczaniu krzywej i oglądam animacje z zarażającymi się kropkami. Zaczynam myśleć o sobie jako o jednym z wielu biologicznie od siebie zależnych organizmów tego samego gatunku. Ta myśl budzi we mnie mniej więcej takie uczucie jak dotyk publicznej klamki, ale podoba mi się, że solidarność można okazać przez siedzenie w domu i omijanie innych szerokim łukiem.
Na Facebooku pojawia się nakładka #staythefuckhome, mój telefon w menu wyświetla #ZostanWDomu. Zostajemy, chociaż szef Adama powtarza „Nie dajmy się zwariować”.

W relacjach prasowych najpierw zawrotną karierę robi wyrażenie „w sile wieku” (już nie młoda / młody, ale raczej nie umrze). Potem „choroby współistniejące” (nie martwcie się, większości z was to nie dotyczy). Pod tymi informacjami o śmierci, w których nie ma wzmianki o chorobach współistniejących, w komentarzach od razu podnosi się raban – czemu straszycie?
Znajomy donosi, że na Facebooku obficie cytuje się Dżumę.
„Tak – przyznaje w opublikowanym przez „Wyborczą” wypracowaniu o zarazie jeden z popularnych polskich pisarzy – mam czterdzieści lat i nie byłem przygotowany na historię”. Trochę mnie to rozbawia, ale nie na długo, bo nie mogę się uwolnić od wspomnienia nagranego komórką filmiku z wojskowymi ciężarówkami, a w polskiej polityce po raz kolejny sprawdza się zasada „jeżeli sądzisz o czymś, że nie, na to się już nie odważą, to wiedz, że to myślenie czysto życzeniowe: oczywiście, że się odważą”.

Posprzątaliśmy, pracujemy, ćwiczymy, w weekendy wieczorami oglądamy seriale. Co rano wietrzę, jeśli nie ma smogu. Kiedy dziś otworzyłam okna, akurat przejeżdżał radiowóz i przez głośniki nadawał komunikat z prośbą o pozostanie w domach.
Po zakupy chodzi Adam. Mówi, że ja za bardzo bym się wkurzała, bo niektórych ludzi trudno ominąć. Kiedy wraca, włączam mu światło w łazience, myję warzywa, owoce, butelki, słoiki, puszki, odkażam klamki, odkażam jego telefon. A co, jeśli dotknie się pojemnika z odkażaczem nieczystą ręką? Może powinien mieć dwa uchwyty, jak te żydowskie kubki do mycia rąk, i dwa spusty?
Od częstego mycia wysusza się skóra. Sprawdzam zapasy. Kremu mamy akurat jeszcze tylko dwie tubki. Te aluminiowe, przypominam sobie, wrzucone do ognia implodują z sykiem.

tubka

Naprawdę chciałam napisać o czymś innym. Poddałam się, kiedy przeglądając notatki, znalazłam taką:
Słowo „oddychać” jest czasownikiem niedokonanym.
1. O organizmach żywych: pobierać tlen z otoczenia i wydalać dwutlenek węgla. O roślinach: przyswajać w procesie fotosyntezy dwutlenek węgla i wydalać tlen. Wciągać powietrze do płuc
(wdychać) i wydalać je z płuc (wydychać).
Roślina żywa oddycha zawsze: zarówno w świetle, jak i w ciemności, oddycha wszystkimi swoimi żywymi organami, zarówno zielonymi, jak i pozbawionymi zieleni. Oddychać szybko, wolno, lekko.
Odetchnąć pełną piersią, odetchnąć głęboko.
2. Doznawać uczucia ulgi, pozbywać się strachu.
Proszę oddychać.

(za Słownikiem języka polskiego PWN i Doroszewskim)


Ku pamięci – lektury, głównie o tym, co koronawirus robi służbie zdrowia:
1. Agata Sikora, Bartosz Lisowski, Koronawirus: epidemia paniki vs. epidemia ignorancji, „Krytyka Polityczna”, 12 marca 2020.
2. Harry Stevens, Why outbreaks like coronavirus spread exponentially, and how to „flatten the curve”, „The Washington Post”, 14 marca 2020 – tu wspomniane animacje z zarażającymi się kropkami.
3. Marta Falecka, Robić robotę, „Dwutygodnik” nr 277, marzec 2020.
4. Marta Falecka, Żadnych supermocy, „Dwutygodnik” nr 278, marzec 2020.

śmierć


Poleca się czteroodcinkowy tekst o owadach w dwutygodnik.com

Owadzi seks
Obrzydliwość
Zowadzenie
Koniec

śmierć


zrobić miejsce, poprosili
żeby mogli wynieść z, no
to przestawiliśmy kosz i pudło
i wynieśliśmy jakieś śmie
śmieci

cyk, powiedziały drzwi
szczęk, powiedziały nosze
proszę zabrać dzieci
powiedzieli

tutaj dzieci, chodźcie
powiedzieliśmy
nie patrzcie, nie wychodźcie
a myśmy patrzeli

puk, powiedziały, powiedziało, po
o po
(może nie dało się nie
no już, to nic
to było lekko, no)
o podłogę

ziuut, powiedział suwak
od worka na zło
zwłoki
(worek był biały)

pasy nic nie powiedziały
jak przypinali
(na górze, na dole, po
pośrodku)

dzyń, powiedziała winda
jak się zmieścili?
dziecinnie proste, po
postawili

a więc to
to się robi
kiedy człowiek staje się ciałem
z którym trzeba coś zro

wewte »