książki


W nocy ktoś odłączył kroplówkę. Zarejestrowałam to skrawkiem świadomości. Odwróciłam się na drugi bok, zadowolona, że nie muszę już uważać na rurkę, i zasnęłam. Przed świtem głośno szczęknęła klamka, zapaliło się górne światło, coś piknęło, ktoś o coś zapytał, ktoś coś odpowiedział. Potem przy moim łóżku pojawiła się pielęgniarka, wycelowała w moje czoło przyrząd, który wyglądał jak pistolet ze starej futurystycznej kreskówki, przyrząd piknął, światło zgasło. Salę znów oświetlały tylko latarnie zza okna. Zorientowałam się, że nie jestem sama. Na łóżku obok siedziała malutka pomarszczona kobieta z dwoma cienkimi warkoczykami.
– Boję się – powiedziała cicho, ni to do mnie, ni to do siebie. – Jutro mam operację.
Nie wiedziałam, jak zareagować. Tylko na nią patrzyłam. W półmroku widziałam ją prawie normalnie.
– W tym szpitalu to jest strasznie – ciągnęła ona. – I takie okropne historie. Była tu taka dziewczyna. Dwadzieścia parę lat. W tym pokoju leżała. Oko jej się w trąbkę zwinęło. A była taka dzielna, taka wesoła. Ale potem jej powiedzieli, że to stwardnienie rozsiane, i się załamała. Jak nie ta sama. Wczoraj ją przenieśli.
Już miałam zapytać o tę trąbkę, ale otworzyły się drzwi i wszedł jakiś lekarz.
– Pani Kowalska? Pielęgniarka mówi, że brała pani swoje leki.
Kobieta z mysimi ogonkami spojrzała na niego stropiona.
– Prosiłem, żeby nie brać.
– Kardiolog kazał brać.
– Ale my teraz dajemy pani inne. Nie może pani brać jednych i drugich.
Lekarz wyszedł, pani Kowalska spojrzała na mnie bezradnie i wzruszyła ramionami.
– Ja już nie wiem.
‒ Ja bym go posłuchała ‒ powiedziałam, bo uznałam, że powinnam, ale zabrzmiało jakoś bezradnie.

Po porannej kontroli w ciemni jeden z lekarzy, wysoki, postawny facet w chodakach, wyszedł ze mną na korytarz. Wyjął z kieszeni na piersi pieczątkę w czerwonej oprawce i z takim wyrazem twarzy, jakby chciał mi zaprezentować jakąś sztuczkę, zapytał:
– Jaki to ma kolor?
– Czerwony.
– A proszę zakryć zdrowe oko.
Zakryłam.
– I teraz?
W miejscu oprawki zobaczyłam coś w rodzaju braku koloru – wypełnioną obleśnym pełganiem małą prostokątną dziurkę w rzeczywistości. Poczułam obezwładniający smutek.
– Hm…
– No właśnie. Tak działa zapalenie nerwu wzrokowego. Nie widzi się czerwieni. Dostanie pani jeszcze cztery kroplówki – dodał już poważniej. – Po wyjściu ze szpitala proszę skontaktować się z neurologiem. Trzeba będzie zrobić rezonans, bo to może być SM.
Spojrzałam na niego pytająco.
– Czyli?
– Sclerosis multiplex – powiedział. – Stwardnienie rozsiane – wyjaśnił, ale niepotrzebnie, bo w tym ułamku sekundy między sclerosis multiplex a „stwardnieniem rozsianym” w głowie wyświetlił mi się plakat z dwojgiem uśmiechniętych starych ludzi nad morzem, który wisiał w prywatnej przychodni, gdzie parę lat wcześniej badałam sobie krew na hifa, obok plakatu z dwojgiem uśmiechniętych starych ludzi w parku (NIETRZYMANIE MOCZU CIĘ NIE ZATRZYMA!), i zrozumiałam. W następnym ułamku sekundy przypomniało mi się widziane kiedyś w „Wyborczej” zdjęcie z ubraną w pastelowy dres, schludnie uczesaną kobietą na wózku. A potem oko zwinięte w trąbkę. Przełknęłam ślinę.
– Skontaktować się z neurologiem – powtórzyłam. – Zrobić rezonans. Dobrze. A… – Zatrzymał się w pół kroku. – A czy wizja w moim oku wróci?
– No… To jest takie trochę pytanie skierowane w kosmos… Ale – dodał, odwracając się do mnie już z połowy korytarza – jako wysłannik kosmosu mogę powiedzieć, że tak, wróci.

W pokoju było pusto. Zniknęła pani Kowalska, zniknęły jej rzeczy. Zostałam sama. Usiadłam na łóżku i oparłam się ramieniem o ścianę. Chwilę później drzwi się otworzyły i do środka zajrzał jakiś młody lekarz.
– Cześć, jestem Norbert – powiedział. – Od Marcina. Jak tam?
– W porządku, dzięki.
– Powiedzieli ci, żebyś po wyjściu skonsultowała się z neurologiem?
– Tak.
– To może być SM – dodał. – Ale nie musi. ‒ I poszedł.

Dobra, pomyślałam. Ogarnąć. Zadzwonić do pracy. Komórka. Aha. Rozładowana. Well, well, well. Srell. Myśl. Automat na dole. Karta telefoniczna, może jeszcze działa. Numer… Skąd wziąć numer, kto by pamiętał numery w XXI wieku. Sreku. „Egzemplarz próbny, nieprzeznaczony do sprzedaży. Uwaga! Tekst przed korektą – może ulec zmianie”, jest.
Dalej. Ładowarka; szczoteczka i pasta do zębów, mydło, ręcznik; ciuchy. Zadzwonić do matki. Numer. Skup się. Na końcu było 224.
– Halo mama? No cześć. Jestem w szpitalu.

Wróciłam na górę i położyłam się na łóżku. Wyciągnęłam przed siebie jedną rękę, drugą zakryłam zdrowe oko. Było coraz gorzej. Na środku kłębiła się gęsta zgniła mgła. No trudno, powiedziałam sobie. Wysłannik kosmosu mówił, że wizja wróci. A kolorów w gruncie rzeczy i tak nie ma.
(Może, myślałam, kiedy byłam mała, każdy widzi czerwień inaczej, ale wszyscy uczymy się mówić, że znak STOP jest czerwony, że czerwone są czereśnie i krew, i nawet jeśli ja widzę je jako zielone, a Mania jako fioletowe, to nigdy się o tym nie dowiemy, bo ich barwę nazywamy tym samym słowem.
Może, myślałam, prawdziwy kolor czerwony jest najpiękniejszym ze wszystkich kolorów, ale jeśli ktoś widzi go, patrząc w niebo, to będzie twierdził, że najpiękniejszy jest niebieski).
Cieszyłam się, że jestem sama, ale niedługo. Po chwili w kłębie mgły zobaczyłam pielęgniarkę.
– Chodź, pani Karolino – powiedziała. – Przeprowadzka. Jedziemy.
Wstałam. Pielęgniarka wyturlała moje łóżko na korytarz i zaprowadziła mnie do innej sali. Były tam cztery kobiety, wszystkie dużo ode mnie starsze.
– Dzień dobry – powiedziałam.
– Dzień dobry – odpowiedziały.

Na pojemniku z kroplówką ktoś czarnym markerem napisał SOL. Między pojemnikiem a podpiętą do wenflonu rurką wisiało coś w rodzaju strzykawki bez tłoczka. Widać w niej było, jak z pojemnika spadają kolejne krople. Kap. Kap. Kap. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Już po kilkudziesięciu sekundach nie mogłam na to patrzeć. Rozejrzałam się po pokoju.
– Powoli, co? – odezwała się z łóżka na jedenastej kobieta w okularach.
– Strasznie powoli.
Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Ile to będzie trwało? Dwie godziny? Trzy? Na samą myśl od razu poczułam się potwornie znużona. Niżej, na rurce, znajdował się biały plastikowy wichajster z kółeczkiem. Pielęgniarka regulowała nim częstotliwość kapania. Trochę szybciej nie zaszkodzi, pomyślałam. Trochę. W nocy leciało szybciej. Ostrożnie pokręciłam kółeczkiem. Kap, kap, kap, kap, kap. Zerknęłam na kobietę w okularach. Uśmiechnęła się do mnie.
– No – mruknęłam, uśmiechając się do niej. – Teraz lepiej.

– O, a co się tutaj stało? – Obudził mnie głos pielęgniarki.
Spojrzałam na pojemnik. Zrobił się prawie całkiem płaski. Kapanie ustało. Pielęgniarka wyciągnęła z kieszeni fartucha nożyczki i przedziurawiła nimi górną ściankę pojemnika. Kap, kap, kap, kap, kap.

Ktoś stęknął, coś skrzypnęło. Kątem oka zobaczyłam, że kobieta z łóżka na pierwszej sięga do przenośnego radyjka na swojej szafce. Radyjko zarzęziło, zaszumiało, a potem gruchnęło: Upside inside out, she’s livin’ la vida loca!
Zerknęłam na kroplówkę. Pojemnik z napisem SOL był już pusty. Z wenflonu do rurki powoli napływała krew.

– No, odpinamy – powiedziała pielęgniarka. – Jak się czujesz pani Karolino?
– W porządku, dziękuję.
– Jeszcze to.
– Co to?
– Polprazol i kalipoz – wyjaśniła i wyszła.
– Polprazol to osłonowo na żołądek – powiedziała ta w okularach. – A kalipoz trzeba brać, bo sterydy wypłukują potas. I trzeba jeść pomidory i banany.
– Pomidory i banany? Dlaczego?
– Bo mają dużo potasu.
– Lubię pomidory – powiedziałam i niechcący puściłam do niej oko.

– Tak się boję – powiedziała kobieta z łóżka na drugiej. – Tak bardzo się boję. – Była drobna, krucha, miała na sobie koszulę nocną w małe różowe kwiatki. – Mówią, że to nie boli, ale wszystko się widzi. A jak przypadkiem poruszę okiem?
Nie wiedziałam, do kogo mówi i czy oczekuje odpowiedzi, więc milczałam.
– Jestem sama, całkiem sama – ciągnęła. – Nie mam dzieci, mąż nie żyje. Rok temu umarł. Bez niego ja jestem jak dziecko. Wszystkim się on zajmował. Rachunki płacił, zakupy robił, naprawiał w domu, jak się coś zepsuło. Kiedy umarł, nawet nie wiedziałam, że jest jakiś czynsz. Przyszło wezwanie, jakieś kary, a ja po prostu nie wiedziałam.

– Niewygodnie tak leżeć i leżeć – stęknęła ta od radyjka.
– Górną część łóżka można podnieść – powiedziałam.
– Ale ja nie dam rady.
– Pomogę pani. – Wstałam, podeszłam, podniosłam. – Tak dobrze?
– Trochę wyżej.
– Tak bardzo się boję – powiedziała znowu ta w koszuli w kwiatki. Wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać.
– Pani się uspokoi – burknęła ta od radyjka.
Oż ty pizdo, pomyślałam.
Ta malutka skuliła się, jakby ją ktoś uderzył.
– Niech się pani nie martwi – powiedziałam. – Na pewno wszystko będzie dobrze. – Starałam się brzmieć przekonująco, ale wyszło jak „Wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku”.
– Pani mi jednak opuści to łóżko – zażądała ta od radyjka.
No ładnie, pomyślałam. Dać palec, weźmie resztę. I ani dziękuję, ani proszę, nic. Ale co jej powiem? Że nie? Przed chwilą mogłam, a teraz nie mogę? Podeszłam, opuściłam.
– Tak dobrze?

– Ja to widzę takie zasłony – powiedziała ta od radyjka, do nas albo do siebie. – W nocy. Budzę się, jestem sama. Idę korytarzem, a tu takie zasłony opadają, takie firany. Chcę je odsunąć, ale dotykam powietrza. – Zapatrzyła się w ścianę i niepewnie poruszyła ręką. – I czasem to nie wiem, czy jestem tu… czy już nie tu…
Czwarta kobieta, ta z łóżka na dziewiątej, która do tej pory leżała w milczeniu, wstała i wyszła. Po kilku minutach wróciła i starannie rozwiesiła na kaloryferze dwie zszarzałe mokre szmaty. Salę wypełnił słodkawy smród niedopranych pieluch.
„Minęła właśnie – trzecia – w Radiu Zet!”, oznajmiło dziarsko radyjko.

książki


Najpierw staram się zachować godność. To znaczy tak mówię, żartem, koledze z pracy, kiedy pyta, chyba żartem, „Zrobiliście już prepperskie zapasy?”. Nie robimy. Ale to nie jest trudne, bo Adam zawsze kupuje na zapas. Przeglądając zawartość szafek, fantazjuję czasem o dniu, w którym w końcu to wszystko zjemy i zużyjemy, bo lubię, kiedy w domu jest mało rzeczy, ale jak tylko czegoś zacznie ubywać, Adam robi następne zakupy.
Przestaję zwracać pokasłującej koleżance uwagę, że z chorobą nie powinno się przychodzić do pracy, choć nadal tak myślę, zwłaszcza że kiedy w lutym gorzej się czułam, doktor G napisał „I proszę się nie przeziębić, jeśli to możliwe”.
Kiedy wraca smog, nie zakładam maski, bo się wstydzę.
Notuję sobie co bardziej surrealistyczne wiadomości: Wstrzymano pielgrzymki do Mekki. W Australii podczas walki o papier toaletowy klientka wyciągnęła nóż. Mieszkaniec Wilna zamknął żonę w łazience, bo myślał, że ma koronawirusa. Papież nie pojawił się w oknie. 50% pasażerów na całym świecie zrezygnowało z lotów. Donald Trump nie podziela obaw. Wszystko wskazuje na to, że mecz Polska–Finlandia odbędzie się bez udziału publiczności.

Potem odwołują targi książki w Bolonii. Na jakimś portalu dla wydawców kolega czyta, że we Francji rekordy bije sprzedaż Dżumy Camusa. Chwilę później odwołują targi w Londynie.
Przypominam sobie, że kiedy byłam mała, fascynowały mnie epidemie. Rozmawiam o tym z siostrami. „Tak! – pisze młodsza z nich. – Z mamą się ze sklepu wracało i było: Mamo, mamo, opowiedz mi o chorobach. I mama opowiadała; o ropniach pod pachą i rozcinaniu na krzyż itp., itd.”.
Czytam o tym, że Ukraińcy wznoszą barykady, żeby nie wpuścić rodaków wracających z Chin, i że w Warszawie policja zatrzymała pociąg, bo ktoś powiadomił służby o kaszlącym pasażerze „o azjatyckich rysach twarzy”. Z lektur z dzieciństwa pamiętam, że ci, których było na to stać, wyjeżdżali na wieś i opowiadali sobie historie, inni zwracali się ku Bogu, a jeszcze inni oddawali się rozpuście. Nie pamiętam, czy było coś o podszywającej się pod troskę o wspólne dobro przemocy.
Kupuję Dżumę, w sumie od dawna chciałam ją jeszcze raz przeczytać.

4 marca informują o pierwszym przypadku w Polsce. Zastanawiam się nad tym, czego dotykam i w jakiej kolejności. Jeśli rękawiczka jest świeżo wyprana, to jadąc rano do pracy na rowerze, można chyba otrzeć smarki wierzchem dłoni, ale potem trzeba tę rękawiczkę zdjąć, zanim dotknie się gałki w drzwiach. Kurek w kranie można odkręcić nieczystymi rękami, bo później się je myje, ale po wszystkim trzeba go przecież zakręcić. Klamki i krany, których nie da się obsłużyć łokciem, nagle zaczynają mi się wydawać bezsensownym estetycznym zbytkiem.

Tydzień później zamykają szkoły. Moje szefowe przestawiają firmę na pracę zdalną. Dla Adama i dla mnie to nie jest trudne, bo nie mamy dzieci, ani nawet nowe – bywaliśmy freelancerami, a ostatnio połowę lutego przesiedziałam w domu, bo miałam akurat zadanie wymagające skupienia.
Odwołujemy urlop na Helu. Wkrótce dowiadujemy się, że burmistrz chce zamknąć miasto dla turystów. Zastanawiam się, czyby nas stamtąd deportowano czy musielibyśmy zostać. „Mieszkalibyśmy na plaży – pisze Mariusz – i żywili się tym, co wyrzuci morze”.
Czytam o spłaszczaniu krzywej i oglądam animacje z zarażającymi się kropkami. Zaczynam myśleć o sobie jako o jednym z wielu biologicznie od siebie zależnych organizmów tego samego gatunku. Ta myśl budzi we mnie mniej więcej takie uczucie jak dotyk publicznej klamki, ale podoba mi się, że solidarność można okazać przez siedzenie w domu i omijanie innych szerokim łukiem.
Na Facebooku pojawia się nakładka #staythefuckhome, mój telefon w menu wyświetla #ZostanWDomu. Zostajemy, chociaż szef Adama powtarza „Nie dajmy się zwariować”.

W relacjach prasowych najpierw zawrotną karierę robi wyrażenie „w sile wieku” (już nie młoda / młody, ale raczej nie umrze). Potem „choroby współistniejące” (nie martwcie się, większości z was to nie dotyczy). Pod tymi informacjami o śmierci, w których nie ma wzmianki o chorobach współistniejących, w komentarzach od razu podnosi się raban – czemu straszycie?
Znajomy donosi, że na Facebooku obficie cytuje się Dżumę.
„Tak – przyznaje w opublikowanym przez „Wyborczą” wypracowaniu o zarazie jeden z popularnych polskich pisarzy – mam czterdzieści lat i nie byłem przygotowany na historię”. Trochę mnie to rozbawia, ale nie na długo, bo nie mogę się uwolnić od wspomnienia nagranego komórką filmiku z wojskowymi ciężarówkami, a w polskiej polityce po raz kolejny sprawdza się zasada „jeżeli sądzisz o czymś, że nie, na to się już nie odważą, to wiedz, że to myślenie czysto życzeniowe: oczywiście, że się odważą”.

Posprzątaliśmy, pracujemy, ćwiczymy, w weekendy wieczorami oglądamy seriale. Co rano wietrzę, jeśli nie ma smogu. Kiedy dziś otworzyłam okna, akurat przejeżdżał radiowóz i przez głośniki nadawał komunikat z prośbą o pozostanie w domach.
Po zakupy chodzi Adam. Mówi, że ja za bardzo bym się wkurzała, bo niektórych ludzi trudno ominąć. Kiedy wraca, włączam mu światło w łazience, myję warzywa, owoce, butelki, słoiki, puszki, odkażam klamki, odkażam jego telefon. A co, jeśli dotknie się pojemnika z odkażaczem nieczystą ręką? Może powinien mieć dwa uchwyty, jak te żydowskie kubki do mycia rąk, i dwa spusty?
Od częstego mycia wysusza się skóra. Sprawdzam zapasy. Kremu mamy akurat jeszcze tylko dwie tubki. Te aluminiowe, przypominam sobie, wrzucone do ognia implodują z sykiem.

tubka

Naprawdę chciałam napisać o czymś innym. Poddałam się, kiedy przeglądając notatki, znalazłam taką:
Słowo „oddychać” jest czasownikiem niedokonanym.
1. O organizmach żywych: pobierać tlen z otoczenia i wydalać dwutlenek węgla. O roślinach: przyswajać w procesie fotosyntezy dwutlenek węgla i wydalać tlen. Wciągać powietrze do płuc
(wdychać) i wydalać je z płuc (wydychać).
Roślina żywa oddycha zawsze: zarówno w świetle, jak i w ciemności, oddycha wszystkimi swoimi żywymi organami, zarówno zielonymi, jak i pozbawionymi zieleni. Oddychać szybko, wolno, lekko.
Odetchnąć pełną piersią, odetchnąć głęboko.
2. Doznawać uczucia ulgi, pozbywać się strachu.
Proszę oddychać.

(za Słownikiem języka polskiego PWN i Doroszewskim)


Ku pamięci – lektury, głównie o tym, co koronawirus robi służbie zdrowia:
1. Agata Sikora, Bartosz Lisowski, Koronawirus: epidemia paniki vs. epidemia ignorancji, „Krytyka Polityczna”, 12 marca 2020.
2. Harry Stevens, Why outbreaks like coronavirus spread exponentially, and how to „flatten the curve”, „The Washington Post”, 14 marca 2020 – tu wspomniane animacje z zarażającymi się kropkami.
3. Marta Falecka, Robić robotę, „Dwutygodnik” nr 277, marzec 2020.
4. Marta Falecka, Żadnych supermocy, „Dwutygodnik” nr 278, marzec 2020.

książki


Poleca się czteroodcinkowy tekst o owadach w dwutygodnik.com

Owadzi seks
Obrzydliwość
Zowadzenie
Koniec

książki


Útburðarvæl. „W Islandii – mówi w rozmowie z Adamem Pluszką Jacek Godek, tłumacz Lindy Vilhjálmsdóttir – jeszcze długo po konwersji na chrześcijaństwo panował zwyczaj, że niechciane dzieci wynosiło się z domu i zostawiało na zimnie”. Útburðarvæl to płacz takiego dziecka.

książki


W pobliskim urzędzie pocztowym do bogatego asortymentu wystawionych na sprzedaż rzeczy do niczego niepotrzebnych i najbrzydszych na świecie doszły jakiś czas temu książki o tematyce, jak można wnosić po tytułach i okładkach, patriotyczno-historycznej. Do przepisów siostry Anastazji i wspomnień śmiertelnie chorych księży dołączyli rozmaici husarze i żołnierze wyklęci. Dziś w okienku numer 1 w oczy szczególnie rzucał się Dotyk Katynia. Czarna sylwetka mężczyzny w czapce z daszkiem, w kark wbija się trzymany przez czarną rękę pistolet, czerwone tło, duże beżowe litery. No dobra, 356, oczekujących 12.
Do okienka podchodzi jakiś mężczyzna.
– Dzień dobry, ja po pfesyłkę.
Pani z poczty idzie na zaplecze.
– I co, i co? – pyta niecierpliwie dziewczynka w wieku na oko późnoprzedszkolnym. – Mas jus psesyłke?
– Ale ty nie fepleń, ja cię bardzo profę – strofuje ją mężczyzna. – Mówi się „pfesyłkę”, a nie „psesyłke”.
– Pfesyłkę. A co on mu robi? – Dziewczynka dotyka palcem okładki Dotyku Katynia. – Scela go?
– Tak, fcela go.
– A cemu?
– Bo tak.

książki


Adam kupił sobie w antykwariacie książkę. Na stronie tytułowej znajduje się dedykacja:

Drogiemu Mietkowi
z nadzieją wspólnego oglądania tych zwierząt w naturze
w dowód przyjaźni
Andrzej
Wisła, 12 października 1983 r.

Książka jest poświęcona głównie gatunkom wymarłym.

(Andrzej Trepka, Król tasmańskich stepów i inne opowieści ze świata ludzi i zwierząt)

książki



Po przetłumaczeniu dwudziestu kilku arkuszy.

książki


Strona internetowa niepublicznego przedszkola integracyjnego X (na samej górze cytat z Jeana Cocteau), na którą trafiam, szukając opisu zabawy w Króla Ciszy. Znajduję.
Zabawa w Króla Ciszy 3-latki.
Dzieci usadzone są w kole w siadzie skrzyżnym. Wybrane dziecko, które jest Królem Ciszy, chodzi wkoło i wybiera swego następcę. Pozostałe przedszkolaki mają za zadanie być cicho i siedzieć prosto, i nie odzywać się.
Pokazuję Adamowi, a on na to:
– U nas w przedszkolu nie było gier, tylko siedzenie w ciszy, a kto był najciszej i najmniej się ruszał, dostawał maskotkę z gąbki.

książki


Siedzę, pracuję, nagle dzwonek do drzwi, trzy razy, wesoło. Otwieram, listonosz.
– Dzień dobry – mówi dziarsko. – Przesyłka bardzo pilna dla pani [imię, nazwisko].
– Dzień dobry – witam się, uśmiecham i patrzę na kopertę: „Antykwariat Królicza Jama”.
– Dzisiaj doszło, dzisiaj ma być dostarczone – dodaje listonosz. – Pod specjalnym nadzorem.

książki


(Otwieram autobiografię Poety. [Ale nie mojego męża, żeby było jasne.] Na stronie tytułowej nabazgrana dedykacja. Znam ją, nie czytam. Kiedy się obudzę, będę na siebie trochę zła. Potem zdjęcie, czarno-białe. Podpis pod zdjęciem.)
Kilkuletni chłopiec – w sukience, tak wtedy ubierano dzieci – z ufnym uśmiechem patrzy w obiektyw. To ja.
(Pisze Poeta. Na następnej stronie czarna ramka, w ramce to:)
A, o.
([No, dziwne, wiem, ale to przecież sen.] Potem listy Poety.)
Kiedy postanowiłem studiować medycynę, prawo, wiedziałem, że udało mi się uciec od literatury. Miałem zostać lekarzem, dyplomatą.
(Zredagowałby się, zdecydował, myślę. List od ojca.)
Drogi synu, odezwij się czasem do matki. Napisz, że tęsknisz, że ładnie wygląda w tej nowej sukience.
(List Poety do matki.)
Droga mamo, tęsknię. Podoba mi się Twoja nowa sukienka, ładnie w niej wyglądasz.
(Yyy? Komentarz Poety.)
Te dwa listy napisał mój ojciec. Oszczędzę sobie komentarza.

(Całą następną stronę zajmuje reprodukcja obrazu. Płótno wypełnia gruba kobieta. Przez niemal zupełnie przezroczystą koszulę nocną prześwituje bardzo jasna skóra. Kobieta siedzi na brzegu łóżka, spokojna i dumna, trochę bokiem, ale patrzy na wprost. Na wysokości wzgórka łonowego koszula ma romboidalne wycięcie, jak w tych poszewkach na kołdrę, w które zawsze zaplątują się nogi. W wycięciu koszuli widać pulchną białą cipę, z pojedynczymi czarnymi włosami, cienkimi i długimi jak łapki pajęczaków.)

książki


W: Stefan Themerson, Cztery krótkie teksty, przeł. Karolina Iwaszkiewicz i Adam Pluszka; „Literatura na Świecie” nr 9-10/2013.

notatatki

(Na końcu przypisu, którego tu nie ma, bo byłby przypisem do przypisu, tłumacze dziękują chcącemu pozostać nieznanym znajomemu, bez którego nie stworzyliby wspólnej wersji przekładu).

wewte »