życie towarzyskie


Dziś, teraz. Ciepły wiosenny wieczór. W-wa, bloki, za oknem kilku mężczyzn. Piją piwo, rozmawiają. Jeden ma bardzo dźwięczny głos, melodyjny, leniwy, i mówi, jakby śpiewał.

Niech będzie nas dwóch, nie przeżyje. Niech będzie nas trzech, nie przeżyje. Niech będzie nas czterech, nie przeżyje. Niech będzie nas pięciu. Niech będzie nas pięciu.
Cały czas niech chodzi dalej. Cały czas niech chodzi dalej.
Ale zesrać się, ale srać na niego. Normalnie na kamerach. Normalnie na kamerach go kurwa. I tego bejsbola łam mu na dupsku. I tego bejsbola kurwa.

No pij to kurwa piwo, pij piwo. Co jest, kurwa ty? Co jest, ja pierdolę. Ja nie chcę.
Dobra weź mi piwo. Powiedz, że to nie jest dla ciebie, że to jest dla wujka. Dla brata powiedz, dla brata.
Małolat dawaj. Widziałeś go? Małolat dawaj. Ale będzie wkurwiony. Ale będzie wkurwiony, jak przyjdzie, ty.
Sprzedali ci colę? Sprzedali ci colę? Spierdalaj.
Ale dlatego kurwa i dlatego kurwa, dlatego go widziałem. I mówię, ty weź kurwa, ty weź się kurwa.

Normalnie w ramach podziękowania puszczam im właśnie Jarretta.

życie towarzyskie


Wczoraj wieczorem, koło szóstej, sobota. Jedziemy rowerami na wesele Oli i Błażeja. Znajdujemy na chodniku okulary, Adam wiesza je na płotku. Jesteśmy już prawie na miejscu, mijamy ostatnią boczną ulicę. Po drugiej stronie, na rogu, stoi jakiś mężczyzna. Młody, blady, z przystrzyżoną brodą, w dżinsach i swetrze. Jakby na kogoś czeka.
Adam jedzie pierwszy, mija go. Przejeżdżam przez uliczkę. Mężczyzna wbiega mi pod koła. Hamuję. On napiera na rower, podskakuje, macha rękami jak tańczący żuraw albo pajac, któremu poluzowały się sznurki. Wyrzuca z siebie jakieś słowa, szybko, gorączkowo, ale pierwszej części nie rozumiem. Potem mówi „Kocham cię! Kocham cię! Jesteś piękna!”, i próbuje dostać się ustami do mojej twarzy. Próbuje i nie może, bo przeszkadza mu kask, który mam nasunięty prawie na brwi. Słyszę, jak uderza czołem w jego plastikowy daszek.
Zdejmuję lewą dłoń z hamulca i pakuję ją w twarz mężczyzny. Czuję pod palcami wargi, nos, oko. Pcham, ale nie potrafię odepchnąć. Drugą ręką wciąż trzymam rower, jedną się nie uda. Wpadam na to, że mogę przecież – „Adam!”, krzyczę.

Patrzę na mężczyznę i czuję, że muszę mu to powiedzieć, że to bardzo ważne, żeby to usłyszał. Więc mówię. „Spierdalaj”, mówię. Za plecami tamtego pojawia się Adam. Uderza go od tyłu, łapie za ubranie, odciąga ode mnie, przewraca na chodnik. Mężczyzna nie stawia oporu. Adam przewraca go delikatnie, prawie kładzie. Wygląda to jak jakiś taniec.
Mężczyzna leży na chodniku. Jest zupełnie nieruchomy, otwarte oczy też się nie poruszają, ale oddycha. Oddycha szybko. Sweter mu się podwinął, widać jasną koszulę w drobne prążki, pod koszulą miarowo unosi się i opada lekko wklęsły brzuch.

Odstawiamy rowery pod płotek.
– Coś jest z nim nie tak – mówię.
– Coś jest z nim bardzo nie tak – mówi Adam.
– Zadzwonisz na 112? – pytam.
– Zadzwonię na 112 – mówi Adam.
Adam dzwoni, ja patrzę na leżącego na chodniku mężczyznę. Nie rusza się, oddycha. Oczy ma szeroko otwarte. Wydaje mi się, że w każdej chwili może nagle się zerwać i znowu się na mnie rzucić. Znowu zacząć pchać się do całowania. Wolałabym, żeby próbował mnie uderzyć. Jestem wkurwiona. Wyjmuję z sakw zapinkę rowerową, ciężki łańcuch w materiałowym pokrowcu. Trafiam na tę Adama, różową. Składam ją na pół. Trzymam w lewej dłoni. Czuję, jak bije moje serce.
– Powiedzieli, że przyślą policję – mówi Adam.

Mężczyzna zaczyna mrugać. Uświadamiam sobie, że przedtem tego nie robił. Cofam się. „Jestem bogiem”, mówi on. „Jestem bogiem, uświadom to sobie”, mówi, rozkładając ręce jak ksiądz, a potem zrywa się na nogi i rzuca się na Adama. Coś mówi. Uderzam go w plecy, pięścią, nie łańcuchem, i krzyczę „Ej!”. Adam łapie go za ubranie i odpycha, ale nie puszcza, tylko trzyma przed sobą na odległość wyciągniętej ręki. Mężczyzna nagle nieruchomieje, jakby go ktoś wyłączył. Stoi z opuszczonymi rękami, milczy, nie mruga. Adam stoi przed nim i patrzy mu w oczy.
– Może odejdź na bok? – mówię.
– Wolę, żeby to mnie widział, kiedy się ocyka.
– Jest słaby, prawda? Nie ma tyle siły, żeby zrobić ci krzywdę?
– Nie ma.
Chowam łańcuch do sakw. Czekamy przecież na policję. Ładnie by to wyglądało. Moje serce się uspokaja.

Mężczyzna znowu się włącza. Krzyczy coś do Adama, szarpie go. Adam trzyma go na odległość, oburącz, za ramiona. Tamten uderza go w twarz, z jednej i z drugiej strony. Adam go policzkuje, raz i nie bardzo mocno, ale stanowczo. Mężczyzna natychmiast nieruchomieje. Znowu stoją naprzeciwko siebie. Adam patrzy napastnikowi w oczy, jakby chciał go zahipnotyzować. Po jakimś czasie widzę, że lekko się uśmiecha.

Podchodzę do ulicy tak, żeby nie znaleźć się w polu widzenia mężczyzny. Wypatruję radiowozu. Przejeżdża jakiś, ale się nie zatrzymuje. Ile to już trwa? Tamten znowu się włącza. Szarpie Adama za odblaskowe szelki, zrzuca mu kask i okulary. Podnoszę okulary, podaję je Adamowi, podnoszę kask, trzymam. „Narkotyki! Narkotyki!”, krzyczy mężczyzna i znów nieruchomieje.

Podchodzę do ulicy. Po paru minutach widzę karetkę. Mruga kogutami, włącza sygnał. Macham. Podjeżdżają do nas. Adam i mężczyzna w swetrze stoją naprzeciwko siebie. Mężczyzna się nie rusza. Podchodzą ratownicy, pytają, co się stało. Opowiadamy.
– Chcą to państwo zgłosić?
– Nie, nie. Nic nam nie zrobił.
Zabierają go do karetki. Po drodze się włącza. Przytrzymują go. Od razu się poddaje.

Idziemy. Adam patrzy na swoją oponę.
– Uderzyłem go rowerem. Tylnym kołem.
– Jak to?
– Kiedy mnie zawołałaś. Uznałem, że nie ma czasu na odstawianie roweru, więc go podniosłem i uderzyłem gościa w plecy tylnym kołem.

Wchodzimy do środka, zostawiamy rzeczy w szatni, witamy się, dajemy prezent, bierzemy piwo i siadamy z boku, na schodkach.
– Co on do ciebie mówił? – pytam.
– Rożne rzeczy, dość nieskładnie, trudno było zrozumieć. Często powtarzało się „Co jest, kurwa?”. Mówił, że go gnębiłem w dzieciństwie. I że ma jakieś dobre numery i trójkę. I „Chcesz tego! Wiem, że tego chcesz!”.

Adam wzdycha.
– Psychologowie twierdzą, że jak się przed dłuższy czas patrzy drugiemu człowiekowi w oczy, to zadzierzga się więź.
– Martwisz się o niego?
– No.
Wyciąga telefon, wchodzi w listę połączeń.
– Wiesz co… – mówi. – To jest trochę spuki, ale nie mam w wychodzących tego telefonu na 112. – Pokazuje mi. – Widzisz? Nigdzie dziś nie dzwoniłem.

życie towarzyskie


życie towarzyskie


Więcej zdjęć tutaj.

życie towarzyskie


Tydzień temu, późne popołudnie w Cafe Próżnia. Mama i ja siedzimy na zewnątrz. Wąski chodnik, trzy stoliki, widok na ogrodzenie z blachy – trwa remont przedwojennej kamienicy naprzeciwko, robotnicy noszą jakieś kubły, mieszadła, trochę hałas. I senny zamęt, ludzie chodzą, część jakby zwiedza (uśmiecham się do nich, niech mają z tego miasta dobre wrażenia), wystudiowanym krokiem sunie mężczyzna ubrany według najświeższej hipsterskiej mody, zarzuca złotą grzywą, wrześniowe słońce powoli chowa się za itd.

Potem z bramy wychodzi starsza pani. Szczupła, niewysoka, o lasce. Elegancka, w beżowej garsonce, ze starannie zawiązaną apaszką. Makijaż delikatny, jak rzadko u starszych pań, szminka perłoworóżowa. Idzie bardzo, bardzo powoli, z widocznym wysiłkiem, kroki stawia małe, trochę jakby bała się przewrócić. Mija nasz stolik, przygląda się w milczeniu – nie wiem – mnie, mamie, mojej filiżance, mamy szklance, powietrzu, może wcale nas nie widzi. Przez chwilę mam wrażenie, że chce o coś zapytać, nachylam się nawet lekko w jej stronę, ale nie, chyba jednak nie, zatrzymuję się w połowie gestu, starsza pani idzie dalej, mama podejmuje przerwany wątek.

A potem słyszę za plecami coś, co gdyby mówiąca nie była osobą o nienagannych manierach, byłoby krzykiem:
– Nie, dziękuję. Proszę to schować.
Odwracam się. Starsza pani w beżowej garsonce wstaje od stolika, przy którym siedzi młody mężczyzna. Mężczyzna też wstaje, skonsternowany, w ręku wciąż trzyma otwarty portfel.
–  Obraziła się pani? – trochę pyta, trochę bezradnie stwierdza fakt.
– Nie, nie obraziła – drżącym głosem odpowiada starsza pani. – Po prostu nie potrzebuję pomocy, dziękuję.

życie towarzyskie


W gąszczu było pod górkę i z górki i znowu, i długo, gorąco i droga kręta. Szliśmy do Cisnej. Moje kolano bolało, Adama zaczęło, i stopa. Po iluś godzinach usłyszeliśmy w dole szosę. A tam, powiedział Adam, wystaw sobie, znowu będą ci panowie. I znowu nas zapytają „Kawy? Herbaty?”…
Do schroniska dotarliśmy tak zmęczeni, że mi się rzygać chciało. Zjedliśmy po chińskiej zupce, poszliśmy do namiotu spać. Tego dnia Adam uratował dwa ślimaki bez skorupki.

Rano postanowiliśmy zostać na jeszcze jedną noc, żeby trochę odpocząć. Wyjęliśmy z namiotu żuka, Adam zrobił pranie, ja wzięłam prysznic, poszliśmy na spacer – do punktu aptecznego (bandaż, maść rozgrzewająca), gdzie spotkaliśmy leśnego diabła o niezwykle jasnych oczach (igła, strzykawka; dziarski bieg po schodach), do centrum (knajpy, zapach smażonej ryby), na przystanek pekaesu (brak rozkładu jazdy, po drodze indyk), na cmentarz (Jezus na półksiężycu, muzułmański), wróciliśmy.
Przez pierwsze pół godziny nikt nie śpiewał, potem przyszedł autystyczny grajek gitarowy. Nikt nie znał jego piosenek, nikt mu nie wtórował, nikt go nawet nie słuchał (jeśli nie liczyć jednej małej dziewczynki), ale chyba w ogóle mu to nie przeszkadzało. Poszliśmy do namiotu spać. Następnego dnia mieliśmy jechać do Komańczy.

Około północy przy ognisku zaczęła się impreza. Śpiewaków i grajków było jakieś straszne mnóstwo, co gorsza oprócz gitar mieli jeszcze flecik i bębny. Z naszego namiotu słychać było wszystko doskonale. Wycie, brzdąkanie, walenie, popiskiwanie, pokrzykiwanie i dowindy. Śpiewali tak i grali do pierwszej – zasnęłam – drugiej – Adam nie spał – drugiej, po drugiej… Wpół do trzeciej obudził mnie jakiś ruch i ciche sapanie. Wyciągnęłam rękę w stronę twarzy Adama, ale pod palcami poczułam futro. Chyba właśnie zamieniał się w niedźwiedzia. Pogłaskałam go, zamknęłam oczy. W półśnie słyszałam, jak wychodzi z namiotu, jak nagle urywa się całe to granie, śpiewanie i walenie w bębny, jak przechodzi w jeden wielki wrzask przerażenia i tupot dziesiątek uciekających nóg.
I tylko jeszcze ktoś krzyknął ze zgrozą: Nasrał nam do gitary!, a potem wszystko ucichło.

[zdjęcia]

życie towarzyskie


Wypłukałam błoto ze spodni, prawie się umywalka zapchała. Adam rozwiesił ubrania, zaniósł plecaki do pokoju i rozłożył rzeczy do suszenia, ja zabrałam się za buty. Ładuję glany pod kran, płuczę, płuczę, drżą płomyki świec. Bo schronisko bez prądu, świece nad umywalkami i w jadalni, ale do pokoju trzeba z latarką, do kibla z latarką. Jak weszłam do łazienki, akurat załapałam się na rozmowę gitarowego wodzireja ze śpiewakiem schroniskowym, przekrzykiwali się z kabiny do kabiny: Aaa, bo ty nie masz latarki, to nie widzisz swojego. Może to i lepiej, nie będziesz miał kompleksów… Potem wyszedł jeden z drugim, Oj, tu kobieta jest, a my takie rozmowy, śpiewak poszedł, wodzirej został, pijany, wesoły, zagaduje.
– Oho! Błoto?
– Błoto – odpowiadam ze śmiertelną powagą, nie patrząc w jego stronę.
– Łał, glany!
– Tak, glany.
– Tak pod kran? Są z gumy? (Haha?)
– Nie – nie podnoszę wzroku, nie wykazuję się poczuciem humoru. – Po prostu i tak całkiem przemokły.
– A małżonek czeka…
– Odpoczywa – odstawiam glany, biorę buty Adama.
– Skąd jesteście?
– Z Warszawy.
– Czy w Warszawie nie lubią poznaniaków? – Tak, wiem już, że wodzirej jest z Poznania, słyszeliśmy jeszcze pod Rawkami. Wygrzebuję kamyk z podeszwy, patrzę na wodzireja. – Haha? – Chyba zbyt długo milczę.
– Nie wydaje mi się.
– No dobrze, widzę, że robota poważna, nie przeszkadzam. – I poszedł.

Wracam do jadalni, grajkowie schroniskowi skończyli piwo, otwierają wiśniówkę, dolewają poznaniakowi, planują wspólną wycieczkę na następny dzień, Pójdziemy razem, będzie fajnie, w Ustrzykach się prześpimy… Tylko żeby gitara była, gitara koniecznie, popiskują dziewczynki schroniskowe śpiewaczki. Potem tramwaj na przystanku zakwitł i zapomniał wszystko, ziemia uciekła do windy, niebo zapłakało, a my poszliśmy na górę i nic nie słyszeliśmy, i spaliśmy bardzo dobrze.

Następnego dnia wyruszyliśmy w stronę Dołżycy. Zielony mosteczek nie uginał się, Adam zaśpiewał mi streszczenie piosenki o Sztirlitzu i Klossie. Przy drodze stała niebieska budka z blachy falistej, przed budką siedziało dwóch panów, pili wódkę.
– Dzień dobry – przywitaliśmy się.
– Dzień dobry – przywitali się panowie i zaśmiali się do nas. – Kawy? Herbaty?
– Dziękujemy – zaśmialiśmy się do panów.
– Psa?
– Dziękujemy – zaśmialiśmy się do panów, poszliśmy i zgubiliśmy szlak. Wracamy.
– Kawy? Herbaty? – pytają panowie.
– Dziękujemy – dziękujemy.
– Wody? – śmieją się do nas panowie.
– Dziękujemy – śmiejemy się do panów, idziemy i wchodzimy w gąszcz.

[zdjęcia]

życie towarzyskie


Spakowałam się już we czwartek, zaraz potem był ten wypadek ze stopą; wdepnęłam w leżącą na chodniku stłuczoną butelkę po piwie, strasznie dużo krwi było, wylewała się z sandała. Zostawiłam malownicze ślady na asfalcie, w bramie i na klatce schodowej, w domu obficie polałam ranę kupionym kiedyś na Litwie salicilo rūgštis i zakleiłam plastrem – w sobotę wyglądała jak ściągnięte w grymasie dezaprobaty usta starszej pani (w przypływach perwersji nazywaliśmy je czasem także ustami babuni). Później te usta jakby odmłodniały i zadziwiająco szybko zarosły.

Pojechaliśmy w piątek. Zatroskany starszy pan, który niewprawnemu obserwatorowi mógłby się wydać nieco zagubiony, ale tak naprawdę podrzymywał w istnieniu dworzec zachodni, osobiście dopilnował całego wsiadania i pakowania, a na koniec pomachał naszemu pekaesowi.
W pekaesie śmierdziało i grało radio RMF (Za młodzi na sen, za starzy na dżem, cimcirymci, cimcirymci), w przerwie między męczącymi snami usłyszałam w wiadomościach coś o Ministerstwie Akcyzowanej Miłości.

Rzeszowską Wielką Cipę przespaliśmy, obudziliśmy się w Krośnie, gdzie pół godziny trwa dziesięć minut. O dziewiątej wysiedliśmy w Ustrzykach G. i poszliśmy na kawę. Siedliśmy pod parasolem w porannym chłodzie, dmuchamy na fusy, aż tu nagle wtem, Michał z Wojtkiem. Cześć cześć, a wy co tu robicie, skąd czym kiedy do kiedy? Źle sobie termin wybraliście, bo my gdzie nie pojedziemy, mamy fatalną pogodę. Ale nie martwcie się, my na krótko, w środę wracamy. (Zaniepokojeni podjęliśmy próbę zakupu dodatkowych ubrań, ale w okolicznych budkach były tylko koszulki z napisem W górach jest wszystko co kocham – tak, bez przecinka – albo Nie jestem z Warszawy).
Potem Adam uratował kijankę, widzieliśmy żubry, chłopaków w adidasach z dziewczynami w klapkach i jaguarem na brytyjskich numerach (Czy tam dalej też są jakieś zwierzęta?) oraz zakaz podchodzenia do ogrodzenia.
Padać zaczęło, kiedy dotarliśmy do Mucznego, siedzieliśmy akurat w restauracji hotelu ze świetlico-kaplicą (ołtarz + piłkarzyki), zadowoleni i senni. Między pierwszym a drugim piwem wykonaliśmy kilka manewrów mających na celu znalezienie noclegu w najbliższej okolicy, ale okazało się, że nie ma miejsca i/lub sensu (ośr. wyp. po drugiej stronie drogi Adam zdiagnozował jako „hipsterskie post mortem”), a potem się rozpogodziło. Na noc zatrzymaliśmy się na polu namiotowym w Tarnawie N.

[zdjęcia]
[Cdn.]

życie towarzyskie


Aga wymyśliła wycieczkę rowerową, ugotowała jajka i zrobiła kawę w termosie. Adam wziął owoce, sól i chrzan, ja kanapki, mapę i koc. Najpierw przez las pachnący trupem pojechaliśmy do Agi. Okazało się, że mieszka na zamkniętym osiedlu.
– Patrz, ona jest dziewczyną z zamkniętego osiedla.
– Dziewczyna ze strzeżonego – podchwytuje Adam.
W łazience Agi na bocznych ścianach jest lustrzana pułapka, a na ścianie naprzeciwko drzwi zdjęcie ojca Agi robiącego zdjęcie lustrzanej pułapki. Na półce w kuchni stoi kilka miniaturowych słoiczków z marynatami. Jedna śliwka, pięć małych grzybków, śliwka, pieczarka.
– To mój tata takie robi.
Częstujemy się ciastem, myjemy talerzyki.
– To z Ikei?
– Tutaj wszystko jest z Ikei – mówi Aga z lekkim przekąsem.

Jedziemy do P-na. Pokazuję Adze i Adamowi kościół swojej apostazji i cmentarz, na którym mam rodzinny grób na kilkanaście osób. Potem do starego domu. Przypinamy rowery pod bramą, wchodzimy przez dziurę w ogrodzeniu. Odgarniam pajęczyny patykiem, prowadzę przez pokrzywy. Jakiś czas temu do starego domu włamali się złomiarze i zabrali zlew, brodzik, płytę kuchenną, pompę itd., wypruli nawet kable ze ścian. Mosiężne klamki w drzwiach i stalowe w oknach oszczędzili, nie wiem czemu. W dawnej sypialni rodziców na gnijącej podłodze (ktoś zostawił otwarte okna dachowe na górze, zaczynam je zamykać, ale po pierwszym łapię się na tym, że to bez sensu) leży globus luzem, bez nóżki. Adam delikatnie go głaszcze.
– Zawsze chciałem taki mieć.
Komórki się zapadły, garaż się zapadł. Bierzemy z garażu dwa słoje apteczne, zbieramy przy bramie borówki amerykańskie, jedziemy.

Trochę błądzimy, fotografujemy wielojezusową kapliczkę, wreszcie dojeżdżamy do gospodarstwa agroturystycznego, które Aga chciała nam pokazać. Zamawiamy piwo, wyciągamy jedzenie, zlatują się muchy. Obserwujemy dzieci, które są w gospodarstwie na koloniach. Wychowawczyni ma plastikowe woreczki oznaczone imionami dzieci. Trzyma w tych woreczkach ich portfele i telefony.
Oglądamy zwierzęta. Świnię (z ładną i trochę śmieszną różową cipką), króliki, kozy, owce (z barankiem, malutkim, z jeszcze nieodgadniętą pępowiną [hm, nieodpadniętą, autokorekta w wordzie]), lamę (którą Aga przestaje lubić, stwierdziwszy, że to samiec), osła, konie.

Jedziemy dalej. Kilka kilometrów po straszliwym piachu.
– Uwaga – mówi nagle Adam – zatrzymuję się i zawracam. Muszę zrobić zdjęcie.
Fotografujemy Jezusa przeciętego mieczem świetlnym, jedziemy dalej.

Wreszcie docieramy na stację, z której o 20.30 miał być pociąg do W-wy. Najwyraźniej coś źle zanotowałam, bo okazuje się, że ostatni pociąg odjechał kilka godzin wcześniej.
Usiedliśmy na peronie, wypiliśmy kawę. Przejechał pociąg towarowy.
– Nie policzyliśmy wagonów! – powiedziałam z żalem.
A potem, no właśnie. Główna bohaterka jednej z moich ulubionych powieści, dziesięcioletnia Emily, na początku książki przeżywa trzęsienie ziemi. Z tych małych, niegroźnych i zupełnie nieefektownych – ot, woda w zatoce na chwilę zrobiła się bardzo gładka, zwierzęta ucichły, a potem coś jakby pękło i wszystko wróciło do normy, tylko służąca marudziła wieczorem, że poprzedniego dnia wycierała kurze, a teraz musi to robić od nowa – ale dla Emily jest czymś absolutnie niezwykłym; nazywa je Swoim Trzęsieniem Ziemi, wciąż o nim myśli, ze smutkiem stwierdza, że już nigdy nie przydarzy jej się nic równie ciekawego, czuje się stara.
Chcąc opłukać lepkie od brzoskwiniowego soku dłonie, oparłam się łokciami o żółtą barierkę przy krawędzi peronu, wychyliłam się i odkręciłam butelkę. I wtedy nadjechał kolejny pociąg towarowy. I zatrąbił. Podniosłam głowę, powiedziałam „Ach!” i zrobiłam przegięty kroczek do tyłu. Pociąg przejechał.
– Trzydzieści – powiedział Adam.
– Dziękuję! …Widzieliście? Zatrąbił na mnie.

[Autorem wszystkich zdjęć jest Adam.]

życie towarzyskie


– Tu była kiedyś biblioteka. – Z niebieskiej budy dolatuje wilgotny zapach charakterystyczny dla starych drewnianych domów. – Potem różne sklepy i zakłady, ale mama mówi, że wszystko szybko plajtowało. Tylko knajpa się utrzymuje. – (Pijarnia piwa, tak o niej powiedziała, zapamiętałam, bo spodobało mi się słowo).
Koło urzędu stanu cywilnego jest salon sukien ślubnych Medea i zakład pogrzebowy: – O, te okolice już znam. Na moście strasznie się kiedyś wywaliłam. Jechałam na rowerze i zahaczyłam kierownicą o barierkę.
Adam pochodzi z Z, ja tam przez kilka lat mieszkałam, ale już po jego przeprowadzce do K. Dlatego pamiętamy inne warstwy. Na przykład tam, gdzie u Adama kino – na placu Warszawskim, z którego odjeżdżały (A, tak, za moich czasów też!) autobusy do Niemiec – u mnie jest restauracja.

– W tym sklepie z elektroniką zaopatrywał się mój kolega M. Ale nie ten M, tylko inny. Był dziwny, w szkole się z niego trochę śmiali. (O. I druga. Sześć groszy). Ojciec zabronił mi się z nim spotykać, mówił na niego Piroman. Bo bawiliśmy się kiedyś wyrzutniami zapałek w altance, a następnego dnia się okazało, że ją niechcący podpaliliśmy.
M od altanki – przypisuję Piromanowi atrybut, żeby zapamiętać. Tak jak Adama byłym dziewczynom, wszystkie pamiętam jak święte albo Matki Boskie, D od ręki, S od matki, A od sukni, J od pierwszego razu, Z, co przyjeżdżała, H, co wyjechała, itd.
– A tam jest fryzjer, u którego ostrzygłam się na trzy milimetry po tym, jak mnie była żona Hydraulika wytargała za włosy; chyba ci opowiadałam; wpadła do nas do domu i zwyzywała mnie od dziwek… O, nie ma już… hm, nie pamiętam, jak się ta knajpa nazywała.
– Cafe Mozart.

– Na tamtej ścianie mój brat namalował od szablonu wielkiego fiuta ze skrzydłami i podpisem „Pegaz z napędem jądrowym”.
– W zakładzie fotograficznym pod tą ścianą zrobiłam sobie zdjęcie do dyplomu. (Co to? A nie, to nie). O, a tędy podobno zjechał kiedyś autobus. Kierowcy coś odbiło, i staranował te słupki, i…
– Tak, i zatrzymał się dopiero po drugiej stronie Wolności. A tutaj był… a, jest jeszcze, Sfinks.
– Byłam tam kiedyś, jak przyjechała do nas Lola, Hiszpanka. Strasznie byłam o nią zazdrosna.
– A ja, jak z rodzicami rozmawiałem o wynikach badań krwi.

– Pstrowski!
– W tym szpitalu leżałem, kiedy szukali mojej brakującej nerki. Te dwa okna na rogu.
– Te?
– Nie, to jest łącznik. W tym ciemnym.
– A tutaj podobno ksiądz hodował kozy w przykościelnym ogródku.
– No, jest tu trochę do roboty dla kóz… A tam (O, patrz!) kupiłem Maryję i Jezusa.
– Z tej apteki wyszła kiedyś pani magister w białym fartuchu; akurat wtedy, kiedy jakiś mężczyzna wyskoczył z ósmego piętra.

– A tu mieszkałem, jak byłem mały. (Brat mówił wczoraj, że to obciach mieszkać przy jednokierunkowej). Te dwa okna po prawej. Chodź, zobaczymy, czy da się wejść na podwórko… Ojej. Te słupy ciągle tu są…

Mija południe, idziemy do M, ale nie M od altanki, tylko do M.
M ma niebieski pokój, taki chłopięcy, z komputerem i drążkiem do podciągania, i z nagrodami poetyckimi w szafce nad biurkiem. W pudle na szafie trzyma ocalałe resztki przeszłości Adama. Przepisane na maszynie wiersze sprzed kilkunastu lat (Boże… – Adam łapie się za głowę nad kolejnymi kartkami – co za gówno!), obsceniczne limeryki, kroniki z wakacyjnych wyjazdów nad morze, albumy z gołymi babami. Pakujemy wszystko do torby, razem z prostownikiem i niedawno wydaną książką M, wracamy do rodziców na obiad.

– Chodź do piwnicy – mówi na koniec Adam. – Poszukamy Jezusa.
Trochę to trwa, bo w piwnicy też jest sporo przeszłości. Czapka, narty (O, umiesz jeździć na nartach?), konfitury. W końcu znajdujemy.
– Ile on kosztował? – pytam, kołysząc Jezusa w ramionach.
– Jakieś trzydzieści złotych.

[zdjęcia]

życie towarzyskie


Bar Kawowy P, jakiś czas temu. Adam i ja idziemy po piwo. Za barem młoda dziewczyna, której nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Szczupła, blada, i nie wiadomo, niewyspana czy zakłopotana, ale już na pierwszy rzut oka zupełnie odklejona od rzeczywistości.
– Dobry wieczór – mówimy.
– Dobry wieczór – odpowiada ona cicho i uśmiecha się, jakbyśmy powiedzieli coś bardzo śmiesznego i zupełnie nie na miejscu.
– Poprosimy dwa lechy zielone, w butelce – mówię.
– Dwa lechy? – Patrzy na nas z niedowierzaniem.
– Tak – odpowiada Adam. – W butelce, zimne.

Dziewczyna rzuca nam zdziwione spojrzenie i idzie na zaplecze. Podekscytowani czekamy, co będzie dalej. Pojawia się S, daje mi 10 złotych, prosi, żebyśmy wzięli jedno też dla niego. Dziewczyna wraca, stawia przed nami dwie butelki.
– Jeszcze jedno, jeśli można – mówi Adam.
– Jeszcze jedno? – powtarza ona, wstrząśnięta, ale wciąż jakby senna.
– Tak, poprosimy – mówię.

Dziewczyna powoli zdejmuje kapsle.
– Tylko proszę nie przelewać.
– My nie przelewamy – obrusza się zza jej pleców starsza barmanka.
Kładziemy pieniądze na barze. Dziewczyna patrzy na nie skonsternowana, potem na nas, na starszą barmankę, znowu na pieniądze. Dość długo milczy, wreszcie oznajmia, z rozbrajającym uśmiechem, ale jakoś tak nieodwołalnie i nie bez mrocznej satysfakcji:
– Nie mam jak wydać.
– Jak to?
– No, nie mam – mówi i zaczyna bez przekonania siłować się z szufladą. Siłuje się, siłuje, zupełnie bezskutecznie, i dodaje: – Chyba że pięciogroszówkami.

Po następne piwo idzie S. Bardzo długo go nie ma, wreszcie wraca, stawia butelki na stoliku i mówi:
– Podchodzę do baru i pytam: „Czy mogę zamówić? Są drobne?”. Na to wtrąca się pani Irena: „To myśli pan, że nawet drobnych nie ma?”. „Drobnych nie było, ale – dodaję przypochlebnie – na pewno są grube”. A pani Irena wtedy: „Ważne, żeby grube były. Zawsze można rozmienić na drobne”.

wewte »