życie towarzyskie


Wczoraj wieczorem, koło szóstej, sobota. Jedziemy rowerami na wesele Oli i Błażeja. Znajdujemy na chodniku okulary, Adam wiesza je na płotku. Jesteśmy już prawie na miejscu, mijamy ostatnią boczną ulicę. Po drugiej stronie, na rogu, stoi jakiś mężczyzna. Młody, blady, z przystrzyżoną brodą, w dżinsach i swetrze. Jakby na kogoś czeka.
Adam jedzie pierwszy, mija go. Przejeżdżam przez uliczkę. Mężczyzna wbiega mi pod koła. Hamuję. On napiera na rower, podskakuje, macha rękami jak tańczący żuraw albo pajac, któremu poluzowały się sznurki. Wyrzuca z siebie jakieś słowa, szybko, gorączkowo, ale pierwszej części nie rozumiem. Potem mówi „Kocham cię! Kocham cię! Jesteś piękna!”, i próbuje dostać się ustami do mojej twarzy. Próbuje i nie może, bo przeszkadza mu kask, który mam nasunięty prawie na brwi. Słyszę, jak uderza czołem w jego plastikowy daszek.
Zdejmuję lewą dłoń z hamulca i pakuję ją w twarz mężczyzny. Czuję pod palcami wargi, nos, oko. Pcham, ale nie potrafię odepchnąć. Drugą ręką wciąż trzymam rower, jedną się nie uda. Wpadam na to, że mogę przecież – „Adam!”, krzyczę.

Patrzę na mężczyznę i czuję, że muszę mu to powiedzieć, że to bardzo ważne, żeby to usłyszał. Więc mówię. „Spierdalaj”, mówię. Za plecami tamtego pojawia się Adam. Uderza go od tyłu, łapie za ubranie, odciąga ode mnie, przewraca na chodnik. Mężczyzna nie stawia oporu. Adam przewraca go delikatnie, prawie kładzie. Wygląda to jak jakiś taniec.
Mężczyzna leży na chodniku. Jest zupełnie nieruchomy, otwarte oczy też się nie poruszają, ale oddycha. Oddycha szybko. Sweter mu się podwinął, widać jasną koszulę w drobne prążki, pod koszulą miarowo unosi się i opada lekko wklęsły brzuch.

Odstawiamy rowery pod płotek.
– Coś jest z nim nie tak – mówię.
– Coś jest z nim bardzo nie tak – mówi Adam.
– Zadzwonisz na 112? – pytam.
– Zadzwonię na 112 – mówi Adam.
Adam dzwoni, ja patrzę na leżącego na chodniku mężczyznę. Nie rusza się, oddycha. Oczy ma szeroko otwarte. Wydaje mi się, że w każdej chwili może nagle się zerwać i znowu się na mnie rzucić. Znowu zacząć pchać się do całowania. Wolałabym, żeby próbował mnie uderzyć. Jestem wkurwiona. Wyjmuję z sakw zapinkę rowerową, ciężki łańcuch w materiałowym pokrowcu. Trafiam na tę Adama, różową. Składam ją na pół. Trzymam w lewej dłoni. Czuję, jak bije moje serce.
– Powiedzieli, że przyślą policję – mówi Adam.

Mężczyzna zaczyna mrugać. Uświadamiam sobie, że przedtem tego nie robił. Cofam się. „Jestem bogiem”, mówi on. „Jestem bogiem, uświadom to sobie”, mówi, rozkładając ręce jak ksiądz, a potem zrywa się na nogi i rzuca się na Adama. Coś mówi. Uderzam go w plecy, pięścią, nie łańcuchem, i krzyczę „Ej!”. Adam łapie go za ubranie i odpycha, ale nie puszcza, tylko trzyma przed sobą na odległość wyciągniętej ręki. Mężczyzna nagle nieruchomieje, jakby go ktoś wyłączył. Stoi z opuszczonymi rękami, milczy, nie mruga. Adam stoi przed nim i patrzy mu w oczy.
– Może odejdź na bok? – mówię.
– Wolę, żeby to mnie widział, kiedy się ocyka.
– Jest słaby, prawda? Nie ma tyle siły, żeby zrobić ci krzywdę?
– Nie ma.
Chowam łańcuch do sakw. Czekamy przecież na policję. Ładnie by to wyglądało. Moje serce się uspokaja.

Mężczyzna znowu się włącza. Krzyczy coś do Adama, szarpie go. Adam trzyma go na odległość, oburącz, za ramiona. Tamten uderza go w twarz, z jednej i z drugiej strony. Adam go policzkuje, raz i nie bardzo mocno, ale stanowczo. Mężczyzna natychmiast nieruchomieje. Znowu stoją naprzeciwko siebie. Adam patrzy napastnikowi w oczy, jakby chciał go zahipnotyzować. Po jakimś czasie widzę, że lekko się uśmiecha.

Podchodzę do ulicy tak, żeby nie znaleźć się w polu widzenia mężczyzny. Wypatruję radiowozu. Przejeżdża jakiś, ale się nie zatrzymuje. Ile to już trwa? Tamten znowu się włącza. Szarpie Adama za odblaskowe szelki, zrzuca mu kask i okulary. Podnoszę okulary, podaję je Adamowi, podnoszę kask, trzymam. „Narkotyki! Narkotyki!”, krzyczy mężczyzna i znów nieruchomieje.

Podchodzę do ulicy. Po paru minutach widzę karetkę. Mruga kogutami, włącza sygnał. Macham. Podjeżdżają do nas. Adam i mężczyzna w swetrze stoją naprzeciwko siebie. Mężczyzna się nie rusza. Podchodzą ratownicy, pytają, co się stało. Opowiadamy.
– Chcą to państwo zgłosić?
– Nie, nie. Nic nam nie zrobił.
Zabierają go do karetki. Po drodze się włącza. Przytrzymują go. Od razu się poddaje.

Idziemy. Adam patrzy na swoją oponę.
– Uderzyłem go rowerem. Tylnym kołem.
– Jak to?
– Kiedy mnie zawołałaś. Uznałem, że nie ma czasu na odstawianie roweru, więc go podniosłem i uderzyłem gościa w plecy tylnym kołem.

Wchodzimy do środka, zostawiamy rzeczy w szatni, witamy się, dajemy prezent, bierzemy piwo i siadamy z boku, na schodkach.
– Co on do ciebie mówił? – pytam.
– Rożne rzeczy, dość nieskładnie, trudno było zrozumieć. Często powtarzało się „Co jest, kurwa?”. Mówił, że go gnębiłem w dzieciństwie. I że ma jakieś dobre numery i trójkę. I „Chcesz tego! Wiem, że tego chcesz!”.

Adam wzdycha.
– Psychologowie twierdzą, że jak się przed dłuższy czas patrzy drugiemu człowiekowi w oczy, to zadzierzga się więź.
– Martwisz się o niego?
– No.
Wyciąga telefon, wchodzi w listę połączeń.
– Wiesz co… – mówi. – To jest trochę spuki, ale nie mam w wychodzących tego telefonu na 112. – Pokazuje mi. – Widzisz? Nigdzie dziś nie dzwoniłem.

życie towarzyskie


Tydzień temu, późne popołudnie w Cafe Próżnia. Mama i ja siedzimy na zewnątrz. Wąski chodnik, trzy stoliki, widok na ogrodzenie z blachy – trwa remont przedwojennej kamienicy naprzeciwko, robotnicy noszą jakieś kubły, mieszadła, trochę hałas. I senny zamęt, ludzie chodzą, część jakby zwiedza (uśmiecham się do nich, niech mają z tego miasta dobre wrażenia), wystudiowanym krokiem sunie mężczyzna ubrany według najświeższej hipsterskiej mody, zarzuca złotą grzywą, wrześniowe słońce powoli chowa się za itd.

Potem z bramy wychodzi starsza pani. Szczupła, niewysoka, o lasce. Elegancka, w beżowej garsonce, ze starannie zawiązaną apaszką. Makijaż delikatny, jak rzadko u starszych pań, szminka perłoworóżowa. Idzie bardzo, bardzo powoli, z widocznym wysiłkiem, kroki stawia małe, trochę jakby bała się przewrócić. Mija nasz stolik, przygląda się w milczeniu – nie wiem – mnie, mamie, mojej filiżance, mamy szklance, powietrzu, może wcale nas nie widzi. Przez chwilę mam wrażenie, że chce o coś zapytać, nachylam się nawet lekko w jej stronę, ale nie, chyba jednak nie, zatrzymuję się w połowie gestu, starsza pani idzie dalej, mama podejmuje przerwany wątek.

A potem słyszę za plecami coś, co gdyby mówiąca nie była osobą o nienagannych manierach, byłoby krzykiem:
– Nie, dziękuję. Proszę to schować.
Odwracam się. Starsza pani w beżowej garsonce wstaje od stolika, przy którym siedzi młody mężczyzna. Mężczyzna też wstaje, skonsternowany, w ręku wciąż trzyma otwarty portfel.
–  Obraziła się pani? – trochę pyta, trochę bezradnie stwierdza fakt.
– Nie, nie obraziła – drżącym głosem odpowiada starsza pani. – Po prostu nie potrzebuję pomocy, dziękuję.

życie towarzyskie


– Tu była kiedyś biblioteka. – Z niebieskiej budy dolatuje wilgotny zapach charakterystyczny dla starych drewnianych domów. – Potem różne sklepy i zakłady, ale mama mówi, że wszystko szybko plajtowało. Tylko knajpa się utrzymuje. – (Pijarnia piwa, tak o niej powiedziała, zapamiętałam, bo spodobało mi się słowo).
Koło urzędu stanu cywilnego jest salon sukien ślubnych Medea i zakład pogrzebowy: – O, te okolice już znam. Na moście strasznie się kiedyś wywaliłam. Jechałam na rowerze i zahaczyłam kierownicą o barierkę.
Adam pochodzi z Z, ja tam przez kilka lat mieszkałam, ale już po jego przeprowadzce do K. Dlatego pamiętamy inne warstwy. Na przykład tam, gdzie u Adama kino – na placu Warszawskim, z którego odjeżdżały (A, tak, za moich czasów też!) autobusy do Niemiec – u mnie jest restauracja.

– W tym sklepie z elektroniką zaopatrywał się mój kolega M. Ale nie ten M, tylko inny. Był dziwny, w szkole się z niego trochę śmiali. (O. I druga. Sześć groszy). Ojciec zabronił mi się z nim spotykać, mówił na niego Piroman. Bo bawiliśmy się kiedyś wyrzutniami zapałek w altance, a następnego dnia się okazało, że ją niechcący podpaliliśmy.
M od altanki – przypisuję Piromanowi atrybut, żeby zapamiętać. Tak jak Adama byłym dziewczynom, wszystkie pamiętam jak święte albo Matki Boskie, D od ręki, S od matki, A od sukni, J od pierwszego razu, Z, co przyjeżdżała, H, co wyjechała, itd.
– A tam jest fryzjer, u którego ostrzygłam się na trzy milimetry po tym, jak mnie była żona Hydraulika wytargała za włosy; chyba ci opowiadałam; wpadła do nas do domu i zwyzywała mnie od dziwek… O, nie ma już… hm, nie pamiętam, jak się ta knajpa nazywała.
– Cafe Mozart.

– Na tamtej ścianie mój brat namalował od szablonu wielkiego fiuta ze skrzydłami i podpisem „Pegaz z napędem jądrowym”.
– W zakładzie fotograficznym pod tą ścianą zrobiłam sobie zdjęcie do dyplomu. (Co to? A nie, to nie). O, a tędy podobno zjechał kiedyś autobus. Kierowcy coś odbiło, i staranował te słupki, i…
– Tak, i zatrzymał się dopiero po drugiej stronie Wolności. A tutaj był… a, jest jeszcze, Sfinks.
– Byłam tam kiedyś, jak przyjechała do nas Lola, Hiszpanka. Strasznie byłam o nią zazdrosna.
– A ja, jak z rodzicami rozmawiałem o wynikach badań krwi.

– Pstrowski!
– W tym szpitalu leżałem, kiedy szukali mojej brakującej nerki. Te dwa okna na rogu.
– Te?
– Nie, to jest łącznik. W tym ciemnym.
– A tutaj podobno ksiądz hodował kozy w przykościelnym ogródku.
– No, jest tu trochę do roboty dla kóz… A tam (O, patrz!) kupiłem Maryję i Jezusa.
– Z tej apteki wyszła kiedyś pani magister w białym fartuchu; akurat wtedy, kiedy jakiś mężczyzna wyskoczył z ósmego piętra.

– A tu mieszkałem, jak byłem mały. (Brat mówił wczoraj, że to obciach mieszkać przy jednokierunkowej). Te dwa okna po prawej. Chodź, zobaczymy, czy da się wejść na podwórko… Ojej. Te słupy ciągle tu są…

Mija południe, idziemy do M, ale nie M od altanki, tylko do M.
M ma niebieski pokój, taki chłopięcy, z komputerem i drążkiem do podciągania, i z nagrodami poetyckimi w szafce nad biurkiem. W pudle na szafie trzyma ocalałe resztki przeszłości Adama. Przepisane na maszynie wiersze sprzed kilkunastu lat (Boże… – Adam łapie się za głowę nad kolejnymi kartkami – co za gówno!), obsceniczne limeryki, kroniki z wakacyjnych wyjazdów nad morze, albumy z gołymi babami. Pakujemy wszystko do torby, razem z prostownikiem i niedawno wydaną książką M, wracamy do rodziców na obiad.

– Chodź do piwnicy – mówi na koniec Adam. – Poszukamy Jezusa.
Trochę to trwa, bo w piwnicy też jest sporo przeszłości. Czapka, narty (O, umiesz jeździć na nartach?), konfitury. W końcu znajdujemy.
– Ile kosztował? – pytam, kołysząc Jezusa w ramionach.
– Jakieś trzydzieści złotych.

życie towarzyskie


Bar Kawowy P, jakiś czas temu. Adam i ja idziemy po piwo. Za barem młoda dziewczyna, której nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Szczupła, blada, i nie wiadomo, niewyspana czy zakłopotana, ale już na pierwszy rzut oka zupełnie odklejona od rzeczywistości.
– Dobry wieczór – mówimy.
– Dobry wieczór – odpowiada ona cicho i uśmiecha się, jakbyśmy powiedzieli coś bardzo śmiesznego i zupełnie nie na miejscu.
– Poprosimy dwa lechy zielone, w butelce – mówię.
– Dwa lechy? – Patrzy na nas z niedowierzaniem.
– Tak – odpowiada Adam. – W butelce, zimne.

Dziewczyna rzuca nam zdziwione spojrzenie i idzie na zaplecze. Podekscytowani czekamy, co będzie dalej. Pojawia się S, daje mi 10 złotych, prosi, żebyśmy wzięli jedno też dla niego. Dziewczyna wraca, stawia przed nami dwie butelki.
– Jeszcze jedno, jeśli można – mówi Adam.
– Jeszcze jedno? – powtarza ona, wstrząśnięta, ale wciąż jakby senna.
– Tak, poprosimy – mówię.

Dziewczyna powoli zdejmuje kapsle.
– Tylko proszę nie przelewać.
– My nie przelewamy – obrusza się zza jej pleców starsza barmanka.
Kładziemy pieniądze na barze. Dziewczyna patrzy na nie skonsternowana, potem na nas, na starszą barmankę, znowu na pieniądze. Dość długo milczy, wreszcie oznajmia, z rozbrajającym uśmiechem, ale jakoś tak nieodwołalnie i nie bez mrocznej satysfakcji:
– Nie mam jak wydać.
– Jak to?
– No, nie mam – mówi i zaczyna bez przekonania siłować się z szufladą. Siłuje się, siłuje, zupełnie bezskutecznie, i dodaje: – Chyba że pięciogroszówkami.

Po następne piwo idzie S. Bardzo długo go nie ma, wreszcie wraca, stawia butelki na stoliku i mówi:
– Podchodzę do baru i pytam: „Czy mogę zamówić? Są drobne?”. Na to wtrąca się pani Irena: „To myśli pan, że nawet drobnych nie ma?”. „Drobnych nie było, ale – dodaję przypochlebnie – na pewno są grube”. A pani Irena wtedy: „Ważne, żeby grube były. Zawsze można rozmienić na drobne”.

życie towarzyskie


Po paradzie, u Mademoiselle Blanche. Część zgromadzenia czyta Edmunda White’a, część rozmawia o korporacjach, S, Adam i ja słuchamy z gospodynią Marii Callas. Przy Un bel di vedremo S trochę się krzywi, co widząc, Mademoiselle Blanche przystępuje do płomiennej obrony Madamy Butterfly.
– Bo prawdziwa dama, jak czeka na statek… – zaczyna ze swojego fotela pod oknem. – Ja ci powiem, bo ja jestem starsza – wtrąca, upiwszy łyk wina.
– W wieku balzakowskim? – dopytuje S.
– Jakim balzakowskim?! On! – Oburzona Blanche wskazuje na Marcina. – On jest w balzakowskim! Ja jestem w średnim! …No więc – podejmuje po chwili – prawdziwa dama, jak tak czeka i czeka, to różne rzeczy mogą jej przyjść do głowy.
– Na przykład co?
– Na przykład przestać czekać…

życie towarzyskie


Poduszkę to akurat Lola długo miała tylko jedną. „I jeszcze, choć pewnie wyda się to Panu śmieszne, pisała, niech może weźmie Pan ze sobą poduszkę”. Więc przychodzili z ulubionymi jaśkami, z poduszkami samolotowymi, takimi w kształcie nerki, albo z nadmuchiwanymi, które szeleściły w nocy jak suche liście.
Na następny dzień pakowali szczoteczki do zębów, grzebienie, wczorajsze majtki, skarpetki i koszule. Zwijali poduszki; z tej turystycznej powietrze uchodziło z cichym sykiem. Zabierali wszystko, jakoś nigdy niczego nie zapominali. Lola też nie zostawiała śladów. Nawet jak dawała prezenty, to takie, żeby nie rzucały się w oczy. Książki bez dedykacji, które można było upchnąć na półce i zapomnieć od kogo, albo obrazki tak małe, że w razie czego dało się je po prostu schować do pudełka.
Ale któregoś dnia, w sumie przypadkiem, poszła do supermarketu. Kupiła płyn do udrażniania rur, paczkę irysów, litr whisky i poduszkę, chociaż nikogo się nie spodziewała. A potem nocowała u kolegi, też w sumie przypadkiem, dlatego bez szczoteczki. Kolega za to miał zapasową. Rozpakował ją i dał Loli. „Ta, powiedział, będzie twoja”.

życie towarzyskie


Spotkanie autorskie z T miało miejsce w dawnej Cafe S, obok dużej żółtej tablicy z napisem „Od dnia tego a tego zamknięta ul. S dla ruchu pieszego”. Nie wytrzymaliśmy długo. Żona Agi, Ola, była rozczarowana, że nie ma rozmowy, Agę zraziło słowo dekonstrukcja na samym początku, Adam wymiękł przy powinnościach pisarza, a ja już przy dekonstrukcji głęboko się zdekoncentrowałam. Kiedy T stwierdziła, że nawet pies jest polityczny – pies z kulawą nogą, mruknął Adam – uznaliśmy, że jużeśmy się nasycili kulturą i sztuką, i poszliśmy do Cafe A.
Usiedliśmy w dawnej części dla niepalących, przy lustrach na rogu, zamówiliśmy piwo, postawiliśmy Adze drinka, nie wyjaśniając za co, i tak długo snuliśmy heroiczne opowieści o wypadkach rowerowych, siniakach i błędach młodości, aż Ola zrobiła Adze scenę wyjścia. Wybiegłyśmy za nią na deszcz i namawiałyśmy do powrotu, ale nie chciała.

Potem przyszedł siwiejący mężczyzna w okularach i zapytał:
– Jak oceniacie to piwo w skali od jeden do pięciu?
– Osiem i pół – odpowiedział Adam.
Kiedy Aga, zapytana raz, drugi i trzeci, burknęła wreszcie, że trzy i pół, mężczyzna oznajmił, że idzie przekazać właścicielowi wyniki ankiety, i zniknął na zapleczu. Minęła mniej więcej godzina, pojawił się znowu. Usiadł.
– Jak się nazywacie?
Powiedzieliśmy. Powtórzył.
– A pan?
– Tomasz. Czym się zajmujecie?
– Książkami.
– Znalazłem w życiu dwie książki. Zbrodnię i karę i kryminalistykę…

– A czym pan się zajmuje, oprócz przeprowadzania ankiet w knajpach?
– Ogrodem. Czy pozwolicie, że zjem ciastko w waszym towarzystwie?
Pozwoliliśmy.
– Gdyby mnie ktoś zapytał – powiedziałam, przyglądając się, jak pod naciskiem widelczyka z wuzetki pana Tomka odskakuje wierzchnia warstwa czekolady – jak wygląda człowiek, który je pretekst, pokazałabym mu pana.
– A poza ogrodnictwem i jedzeniem pretekstów – zapytał Adam – czym się pan w życiu zajmuje?
– Nieruchomościami.
– Różnościami? – ucieszyłam się. – O, zostały panu już tylko okruchy.
– Okruchy pretekstu – roześmiała się Aga.

Pan Tomek zamówił herbatę, zamieszał, nie wyjął torebki i zwrócił się do Agi:
– Dasz mi swój numer telefonu?
– Nie ma mowy – odpowiedział Adam.
– Dlaczego mówisz za koleżankę?
– Bo jestem jej głosem rozsądku.
– A ja sumieniem – wtrąciłam.
– Ale może koleżanka sama się wypowie?
– Nie ma mowy – wypowiedziała się Aga i poszła do łazienki, gdzie przed chwilą zniknęła dziewczyna w szarej bluzie.
– Pan Tomek – powiedział Adam – miał niewysłowioną nadzieję.

życie towarzyskie


Na manifę poszłam w końcu przebrana za siebie, tyle że bez torby, z kluczem na szyi i pieniędzmi w kieszeni. Po sobotnich baletach z Momo i Radeczkiem przyjemnie odklejona od rzeczywistości, pogodna, choć niezbyt przytomna i wciąż się przejęzyczająca (na wstępie obiecałam S, że kiedyś narysuję jego autoportret). Zapomniałam chusteczek, S dał mi jedną.

Po manifie wpadłam do S na kawę. W kuchni mówiliśmy o Lacanie i siorbaniu, w pokoju o Charpentierze, Orfeuszu, Russellu, topologii i paradoksach eleatów. Chusteczkę, z której w międzyczasie zrobił się niezły bałwanek, położyłam na stole koło swojego kubka, żeby mieć pod ręką, ale S od razu wyrzucił ją do kosza.

Zbierając się do wyjścia, rzuciłam coś o cipustce. Że coś masz, coś robisz, a potem zostaje ci pustka. S – kolekcjoner słów śmieci, jak ja – natychmiast podchwycił.
– Cipustka… To jak pustka po kochanku, brak kochanka, nie?
Zatrzymałam się w drodze do przedpokoju i spojrzałam na S z namysłem.
– Hm. Czy ja wiem…

A potem poszło. Tak czasem bywa, że człowiek na kacu jest bardziej niż zwykle wymowny; zdania wychodzą okrąglejsze, gładziej utoczone, wywody bardziej eleganckie, puenty mocniejsze, a pytania takie retoryczne, że można by tłumy porywać. Więc poszło. Stałam w przedpokoju, wiązałam buty, kurtkę zakładałam – i głosiłam, przemawiałam i zaprawdę zapytywałam.
Że czy słusznie dajemy sobie do głów ładować, że pustka, że samotność, już nie tylko w miłosnym kontekście, ale w ogóle, że otóż iż że samotność i pustka są złe? Że czy nie za łatwo wierzymy w tę miłość, co nam się ją zewsząd podaje, jako niezbędną do spełnienia-człowieczeństwa-szczęścia? Że ta miłość to dopiero od niedawna tak wygląda, jak nam ją wpychają, i w ogóle cała niedawno jest wymyślona, że co to jest w ogóle za reklama, dogmat i paradygmat, tfu? Że może nam się wmawia potrzeby, bez których byłoby nam lepiej, bo których na przykład może wcale zaspokoić się nie da?
No, tak, co prawda, przerwałam sobie, sięgając po szalik, tak, mógłby ktoś powiedzieć, że epikureizm, że nawet stoicyzm, to filozofia rezygnacji. Ale! Zakończyłam dobitnie, zapinając swoją kusą kurteczkę, będącą w gruncie rzeczy górną częścią kombinezonu narciarskiego.

– Ale masz kibić – powiedział S.
– Prawda? – ucieszyłam się. – To idę. Dasz mi chusteczkę? Bo tę, co miałam przez całą manifę, wyrzuciłeś do kocha.

życie towarzyskie


Z kobietami Lola Amatorka nigdy się dobrze nie dogadywała. Przyjaciółkę miała tylko jedną, Obłąkaną Bibliotekarkę. Spotykały się od czasu do czasu na piwo. Lola przychodziła po południu do biblioteki i szukała przyjaciółki między półkami. Najczęściej znajdowała ją drzemiącą w literaturze rosyjskiej, z rozczochraną głową wspartą na oprawnych w papier pakowy grzbietach Archipelagu GUŁag. Potem szły do pobliskiej Café Autodafé. Po drodze mijały starego czerwonego saaba. Bibliotekarka za każdym razem pluła pod jego koła, mamrocząc najgorsze złorzeczenia.

A żebyś kurwo zdechła, trudną rybką się zadławiła, od pioruna zginęła, utonęła, wypadek samochodowy samolotowy okrętowy miała, coś przedawkowała, żebyś na raka zachorowała, hifa syfa alzheimera, obturę i białaczkę, grzybicę i motylicę, żeby wszystkie te dzieci wyskrobane do twojej macicy obwisłej wróciły i rzygając w łożysko przez gnijące pępowiny, na śmierć cię zatruły, żeby cię własna pizda zębata pożarła, żebyś zdechła, zeszła, nie żyła i umarła… a ty, ty, szkoda, żeś na tej wojnie nie zginął, na minie nie wyleciał, bym miała rentę i dobre wspomnienia bym miała, tfu.

Bo Obłąkana Bibliotekarka miała męża, Bojownika o Pokój i Szczęście, a ten mąż miał zagraniczną kochankę. Kochanka też walczyła o pokój i szczęście i też była obłąkana, ubierała się tak samo jak Bojownik, strzygła krótko, dużo piła i po swojej zagranicy jeździła rozklekotanym czerwonym saabem, dokładnie takim, jak ten zaparkowany niedaleko Café Autodafé.

A potem ta kochanka miała wylew i umarła.
Lola i Bibliotekarka umówiły się na piwo. Kiedy przechodziły koło czerwonego saaba, Bibliotekarka spuściła wzrok. Nie splunęła. Za boczną szybą Lola zauważyła karteczkę.
Sprzedam. Tel. 606…

życie towarzyskie


Lato było, trochę padało, zadzwonił telefon.
– Halo! – powiedział Olo, w charakterystyczny dla siebie sposób akcentując a.
– Halo! – odpowiedziałam, w charakterystyczny dla Ola sposób akcentując a. – Co słychać?
– Dzwonię do ciebie, bo moje życie stało się ostatnio partią szachów.
– Och. I chcesz mnie obsadzić w roli wieży?
– Królowej. Żebyś miała swobodę ruchów.

życie towarzyskie


Stary rysunek na nowy rok, bardzo proszę. I wszystkiego, co tego, proszę. Tak.
W zeszłym roku w F po obiedzie. Dookoła notatki. Po lewej: Jak rano dojechać na lotnisko? Po prawej: Kim jest starsza pani, która przyszła potem?

img202

wewte »