24 lutego w W-wie była bardzo ładna pogoda, już prawie wiosenna, jak to zimą w czasach katastrofy klimatycznej. Wstałam wcześnie, bo o 9.30 miałam być w Instytucie. Na rowerze to mniej więcej godzina drogi. Było naprawdę przyjemnie. Świeciło słońce, akurat ustały orkany, oswoiłam się z tym, że ojciec umarł od picia, piąta fala pandemii powoli zaczynała opadać, choć w zamian pojawiła się, co prawda, wścieklizna. Przed wejściem na izbę przyjęć stał pomarańczowy namiot, w koszu na śmieci migotała folia NRC. Wiadomości sprawdziłam pod gabinetem. Zaczęło się, pisali.
Tydzień przed Wielkanocą zaczynała gotować. Klęczała na podłodze w kuchni i ciężko dysząc, ubijała mięso na kotlety. „Już nie mogę, nie mogę”, mówiła. Siedziała zgarbiona na taborecie i ze świstem wypuszczając powietrze przez ściągnięte wargi, ucierała ciasto na sernik w trzymanej między kolanami wielkiej makutrze. Starta prawie do trzonka drewniana pałka terkotała po kamionkowych rowkach. – Droga przez mękę – mamrotała teatralnym szeptem, odgarniając wierzchem dłoni zmierzwione białe włosy z pobrużdżonego tysiącem zmarszczek czoła. – Ja już nie mam siły. Kiedy to się skończy? – Pomóc ci? – pytałam. – Nie będziesz umiała. Zbierała pianę z rosołu raz, drugi, trzeci, siódmy, bo wszystko musiała robić co najmniej siedem lub dziewięć razy albo siedem lub dziewięć razy razy n, gdzie n jest liczbą nieparzystą, a najlepiej dwadzieścia siedem razy (choć nie rozumiałam, jak można tak lubić liczbę, która nie jest pierwsza). Inaczej byłoby gorzej niż położyć chleb na grzbiecie, przejść pod rozkraką, nie splunąć przez ramię za kotem. – To się nazywa szumowanie – wyjaśniała takim tonem, jakby wypowiadanie tego słowa sprawiało jej perwersyjną przyjemność. – Szumujemy, szumujemy. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem… Zbieramy szum. Wkładała kawał mięsa do poobijanego płytkiego garnka – „szponder”, mówiła, „sztukamięs”, „sztukamięs w auszpiku”, mówiłam ja – i godzinami dusiła, polewając tłuszczem, który zbierał się na dnie. Pieczołowicie omotywała kilometrami nitki zrazy zawijane – „myszy”, mówiła – a potem co chwila chodziła przewracać je na patelni. Nie zdążyła nawet porządnie zaciągnąć się papierosem – „Ale ja się nie zaciągam”, mówiła – a już zostawiała go z pogniecionym rozmiękłym filtrem w przepełnionej popielniczce w dużym pokoju i przerwawszy w pół linijki wyprowadzanie niekończących się wzorów, szła do kuchni, gdzie miała drugą przepełnioną popielniczkę z drugim tlącym się na stosie niedopałków papierosem. Zapach smażonego mięsa mieszał się z mentolowym dymem i swądem nadpalonych wilgotnych od śliny filtrów. Potem godzinami te nitki odwijała. – Oj nie lubisz ty tego – wzdychała, krzywiła się, syczała. – Nie lubisz. – Pomóc ci? – pytałam. – Nie będziesz umiała. To taka ofiarka dla Chrystuska, jak mawiała babcia Kazia. Ofiarka dla Chrystuska – powtarzała, z tą samą niepokojącą satysfakcją, z jaką wymawiała słowa „szumujemy”, „szponder” i „sztukamięs”.
Útburðarvæl. „W Islandii – mówi w rozmowie z Adamem Pluszką Jacek Godek, tłumacz Lindy Vilhjálmsdóttir – jeszcze długo po konwersji na chrześcijaństwo panował zwyczaj, że niechciane dzieci wynosiło się z domu i zostawiało na zimnie”. Útburðarvæl to płacz takiego dziecka.
Jesienią w tym lesie nocą jest trochę jak w japońskim horrorze i niezbyt chętnie tamtędy sama jeżdżę. Złe wilki czekają w krzakach po bokach i kątem oka ktoś stoi przy drodze. Ale mam przy rowerze mocną lampkę i widzę ćmy, dziki i jeże, i jasne końce lisich ogonów; jednak co światło, to światło, dziękuję za pomoc.
Dziś, trochę przed południem. Przyjeżdżam do pracy, wchodzę na podwórko, przypinam rower do stojaka. Kiedy sprawdzam, czy Tadeusz byłby zadowolony*, słyszę ochrypły niski głos:
– Przyyyjdź do mnieee… Przyyyjdź do mnie…
Rozglądam się. Z jednego z okien na trzecim piętrze wygląda stara kobieta i przywołuje mnie zabandażowaną ręką.
– Przyyyjdź do mnie… – mówi. – Bo jestem sama… Przyyyjdź do mnieee… Na pięć minut… Przyyyjdź do mnie… Bo jestem samaaa…
Myślę, że powinnam przyjść. Ale myślę też, że to byłoby krępujące. Że ona powtarzałaby pewnie w kółko to samo, a ja nie wiedziałabym, co odpowiedzieć i kiedy się pożegnać.
– Nie mogę – powiedziałam. – Muszę iść do pracy.
– Przyyyjdź do mnieee… – odpowiedziała ona. – Przyyyjdź do mnie… Bo jestem sama… Przyyyjdź do mnie… Na pięć minut… Przyyyjdź do mnieee…
– Naprawdę nie mogę – odpowiedziałam. – Muszę iść do pracy.
– Przyyyjdź do mnieee… – odpowiedziała ona. – Przyyyjdź do mnie… Bo jestem sama… Przyyyjdź do mnie… Trzecie piętro… Na pięć minut… Przyjdź do mnieee… Bo jestem sama…
* Tadeusz ku przestrodze fotografuje źle przypięte rowery.