przemoc


Parę lat po śmierci Dziadzi zaczął się remont. Ciągnął się bez końca. Po szkole Tosia i ja odbierałyśmy Zosię z przedszkola i wracałyśmy do domu, który wyglądał jak pobojowisko. Sprzątanie zajmowało godzinę, dwie. Wynosiłyśmy wiadrami skuty ze ścian tynk, zamiatałyśmy, myły podłogę. Kiedy zbliżała się chwila powrotu rodziców, rozglądałyśmy się nerwowo. Naczynia były pozmywane, pranie rozwieszone, psy i koty nakarmione, Zosia wykąpana i przebrana w piżamę. Niby nie było się do czego przyczepić. Ale wiedziałyśmy, że coś znajdą. Zawsze znajdowali. Jakby się bawili, które znajdzie więcej. Jakby to była jakaś gra.

– Cze-eść – rozlegało się w sieni. – Dzieeeci!
Szłyśmy się przywitać.
– Cześć.
– Z drogi – warczał ojciec. – Chcę przejść.
– Dlaczego Zosia jeszcze nie śpi? – pytała matka.
– Chciała na was poczekać.
– Jest już po dobranocce – mówił ojciec.
– Zosia, do łóżka! – krzyczała matka.
– Wracamy zmęczeni po pracy… – zaczynał ojciec.
– …i chcemy odpocząć, a nie zaganiać dzieci do łóżek – kończyła po nim matka.
– Co to jest? – pytał ojciec.
Zaczynało się. Celował palcem w leżącą koło zlewu zmiętą ścierkę do naczyń.
– Co to jest, pytam – powtarzał.
– Ścierka do naczyń – mówiłam.
– Nie bądź bezczelna! – podgrzewała atmosferę matka.
– Doprawdy? – pytał ojciec. – Bo wygląda jak szmata do podłogi.
– Ścierkę do naczyń – syczała matka – po użyciu należy rozwiesić.
– Słucham? Nic nie słyszę – mówił ojciec.
– Dobrze – mówiłam pod nosem.
– Powtórz, proszę, bo nie dosłyszałem.
– Dobrze.
– Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię.
Przenosiłam wzrok ze ściany na ojca i patrzyłam mu prosto oczy.
– Dobrze – mówiłam.
– Nie tym tonem!
– Bezczelna – syczała matka z teatralnym oburzeniem.
– PO UŻYCIU ŚCIERKĘ DO NACZYŃ NALEŻY ROZWIESIĆ – mówił ojciec, powoli i wyraźnie. – Rozumiesz? Bo patrzysz takim cielęcym wzrokiem, że mam wątpliwości.
– Zazwyczaj rozumiem, co się do mnie mówi – mówiłam.
– Słucham?
– ZAZWYCZAJ ROZUMIEM, CO SIĘ DO MNIE MÓWI – powtarzałam, powoli i wyraźnie.
– Naprawdę sądzisz, że będę tolerował taką bezczelność? Kiedy wydaję ci polecenie, to nie po to, żeby z tobą dyskutować o twoich zdolnościach poznawczych, ale po to, żebyś zrobiła, co ci każę. Czy to jasne?
Milczałam.
– Pytam – mówił.
Nienawidzę cię, myślałam.

Czasem kończyło się na sieni („Czy naprawdę nie możecie zrobić tego wysiłku, żeby przynieść koks? Naprawdę musimy o wszystko troszczyć się sami? To przykre, że takie z was egoistki”), kuchni i łazience („Kto dotykał mojego ręcznika?!”), czasem docierali aż do dziecinnego. I to było najgorsze. Bo Tosia i Zosia zwykle miały bałagan.

– Zobacz, Piotrze, jaki bajzel! – krzyczała od progu matka.
– Znowu to samo – mówił ojciec. – Czy wy nigdy nie nauczycie się porządku?
– Mamo, proszę… – zaczynała Tosia.
– To co? – Matka nie słuchała. – Robimy pilota?
– Proszę, nie – mówiła Tosia. – Zaraz tu posprzątam.
Zosia zaczynała płakać.
I robili. Matka tłumaczyła mi kiedyś, że tak się robi w wojsku. Albo w więzieniu, już nie pamiętam.
Wyrzucali wszystko na środek pokoju. Wygarniali rzeczy z szaf, szuflad, biurek, pudeł, zdzierali nawet pościel z łóżek.
– A teraz – mówiła matka – macie piętnaście minut, żeby to posprzątać.
– Jeśli nie zdążycie – dodawał ojciec, odpinając kabel od kasprzaka – dostaniecie lanie.

Tamtego dnia moje siostry z płaczem kucnęły przy stosie wyrzuconych na podłogę rzeczy i usiłowały coś z niego wyciągać, coś składać, gdzieś układać, pokazać, że przynajmniej próbują. Ja nie. Stałam obok i patrzyłam na rodziców. Nie dało się tego sprzątnąć w piętnaście minut. We dwie czy we trzy, wszystko jedno, nie dałybyśmy rady. No i w końcu ja w swojej części pokoju miałam porządek.
Kiedy ojciec natrafił wzrokiem na mój wzrok, jakby coś go ukłuło. Podszedł do mnie. Odwróciłam twarz, ale wziął mnie pod brodę i zmusił, żebym na niego spojrzała.
– Co? – spytał z zimną furią. – Nie płaczesz? Taka jesteś harda?
Patrzyłam na niego i nie płakałam. Nie czułam strachu, choć wiedziałam, że to się źle skończy, i to pewnie nie tylko dla mnie. Byłam zbyt wściekła, żeby o kogokolwiek się troszczyć. Byłam zbyt wściekła, żeby się bać.
Ojciec puścił moją brodę, zamachnął się i uderzył mnie w twarz. Pękła mi warga, poczułam smak krwi.
Nienawidzę cię, myślałam, patrząc mu w oczy. Nienawidzę cię i chcę, żebyś umarł.

– Piotrze… – odezwała się po chwili matka.
Widok krwi jakby zbił ich z tropu.
– Idziemy – zarządził ojciec, odwracając się do matki.
Tego dnia już do nas nie zaglądali. Posprzątałyśmy, ale nie przyszli sprawdzić. Lania nie było.

W nocy, długo po tym, jak położyłyśmy się spać, przyszedł ojciec. Był sam. Nie włączył światła, nic nie mówił. Podszedł do mnie i poczochrał mnie po głowie. Wiedziałam, że to znaczy „Przepraszam”. To był jedyny sposób, w jaki potrafił to powiedzieć.
Bez słowa odwróciłam się twarzą do ściany. To był mój sposób, żeby powiedzieć „Nie wybaczę ci”.

przemoc


Na początku kwietnia zamknęli lasy, parki i place zabaw i zabronili już w zasadzie wszystkiego. Poza tym, co konieczne dla zaspokojenia niezbędnych życiowych potrzeb. Co jest niezbędną życiową potrzebą? W praktyce decyduje o tym policja. Na przykład, jak się okazało, zakup piwa na kaca taką potrzebą nie jest.
Status spacerów (innych niż z psem), biegania i rekreacyjnej jazdy na rowerze przez dłuższy czas był niejasny. Nie wolno? Wolno, byle nie po parku / lesie? Jak wykazać życiową niezbędność spaceru? Dziewczyna naszej przyjaciółki na wszelki wypadek poprosiła psychiatrę o zaświadczenie, że bieganie jest konieczne dla jej zdrowia.
Wyjścia do lekarza są dozwolone. Ale czy można jechać do lekarza na rowerze? Co jeśli policjanci uznają to za zbędną rekreację? W Olsztynie pobili jadącą do pracy rowerzystkę. Z myślą o zbliżającej się wizycie kontrolnej w Instytucie zgrywam sobie na telefon skan zaświadczenia od doktora G. Nie uważam, że policja powinna wiedzieć, na co się leczę, ale mój rower jest wyzywająco kolorowy, a trasa, którą jeżdżę do Instytutu, ma prawie 20 kilometrów i prowadzi między innymi wzdłuż zamkniętych bulwarów nad Wisłą.

Za niedostosowanie się do rozporządzeń można dostać do 500 złotych mandatu i do 30 tysięcy złotych kary od Sanepidu. Rzecznik praw obywatelskich zwraca uwagę, że zakazy wprowadzone w związku z epidemią są niekonstytucyjne.
Inaczej siedzi się w domu, kiedy jest to własna, podyktowana poczuciem odpowiedzialności decyzja – inaczej, kiedy bezprawnie zabraniają wychodzić.
I jeszcze inaczej, kiedy sami demonstracyjnie łamią zakazy. 10 i 11 kwietnia Kaczyński i jego świta składają wieńce pod pomnikiem ofiar katastrofy w Smoleńsku, nie zachowując zasad bezpieczeństwa, i odwiedzają kilka zamkniętych z powodu epidemii cmentarzy.

Wciąż nie potrafię przestać czytać wiadomości. Lekarze i pielęgniarki mówią o dramatycznej sytuacji w szpitalach i proszą o pomoc. Rząd bije im brawo. Ludzie po domach szyją dla nich maseczki i drukują przyłbice na drukarkach 3D. Bogacze, którzy nie płacili podatków, łaskawie dają po milionie czy dwóch. W sejmie trwają coraz absurdalniejsze rozmowy o majowych wyborach. Skutki nadchodzącego kryzysu gospodarczego odczuwają hodowcy kwiatów, czytam w połowie miesiąca w „Wyborczej”. W Holandii w ciągu ostatniego miesiąca zniszczonych zostało 140 mln kwiatów – pisze „New York Times”.

Potem do sejmu wracają zakazujący aborcji projekt Kai Godek i projekt „Stop pedofilii”, który – surprise, surprise – wcale nie zajmuje się Kościołem. W jednym oknie wystawiam parasolkę, w drugim wywieszam prowizoryczny plakat z napisem STRAJK KOBIET. Wysyłam jakieś mejle, podpisuję jakieś petycje, publikuję jakieś posty i czuję się bezsilna.
Razem z tymi dwoma do prac w komisjach przechodzą także projekt o zmianach w prawie łowieckim i antysemicki „Stop 447”.

Nie prowadzę pamiętnika epidemii. Czasem tylko zapisuję jakieś liczby w zeszycie. To nie miałoby sensu, nie potrafię złapać perspektywy. Jakby wszystko się jakoś skurczyło.

16 kwietnia wieczorem dostaję esemesa z Rządowego Centrum Bezpieczeństwa: „Od dziś obowiązuje nakaz zasłaniania ust i nosa. Przy wychodzeniu z domu zakryj te części twarzy. Więcej: https://www.gov.pl/web/koronawirus/zaslon-usta-i-nos”.
Trzy dni później przychodzi kolejny esemes: „Uwaga! Od 20.04 otwarte parki i lasy, więcej osób może być w sklepach”.
Najpierw oddycham z ulgą. Będzie można pójść pobiegać, nie układając sobie w myśli argumentacji dotyczącej niezbędnych potrzeb. Nie będzie trzeba opowiadać się policjantom z choroby.
Potem uważniej przyglądam się linkowi na końcu wiadomości.
„Informacje nt. nowych zasad: https://www.gov.pl/web/koronawirus/nowa-normalnosc-etapy”.

25 kwietnia, 22.00, zarażonych na świecie 2 902 708, w Polsce 11 237, zmarłych na świecie 202 179, w Polsce 524.


Ku pamięci – Michał Bachowski rozmawia z Jarosławem Lipszycem: Co będzie dalej?, „Noizz”, 20 kwietnia 2020.

przemoc


Kiedy usłyszałam łomot i szuranie na klatce schodowej na górze, wiedziałam, że nie jest dobrze. Dzień był taki na co najmniej czterokrotne sprawdzenie – nie zaczął się najlepiej, zaraz po obudzeniu przypomniały mi się jakieś żenujące wydarzenia z przeszłości – a hałas w sprawdzaniu nie pomaga. I oczywiście nie wymierzyłam, wyszłam akurat w chwili, gdy dozorca – dozorca dochodzący, tak głosi tabliczka na drzwiach do klatki, ale jeśli nawet na początku mieliśmy w związku z tym jakieś mało wyrafinowane skojarzenia, to szybkośmy tego pożałowali – dotarł z mopem na nasze piętro.
– Dzień dobry – powiedziałam.
Nie zareagował, nawet się nie obejrzał. Może nie usłyszał.
– Dzień dobry – powtórzyłam.
– A dzień dobry – mruknął, zerkając na mnie przez ramię. – Ten pani kolega to jest dziwak.
– To mój mąż – wyjaśniłam.
– Mąż, kolega, ja tam nie wiem.

On tak ma, ten dozorca; jakby nie słuchał albo zakładał, że ludzie zawsze kłamią. Kiedyś zarzucił nam, że czyścimy rowery w piwnicy i brudzimy podłogę, i nie chciał przyjąć do wiadomości, że to nie my. Adam powtarzał, że to nie my, a dozorca powtarzał „Ale jak pan konserwuje rower w piwnicy, to niech pan chociaż szmatę podłoży”. I naprawdę długo tak rozmawiali. Od tamtej pory Adam go nie znosi, a ja witam go zawsze wyjątkowo dźwięcznym „Dzień dobry!” i jestem głęboko przekonana, że nie ma sensu z nim gadać. Ale wieczorem naczytałam się o seksizmie, rasizmie i takich, co nie słuchają, więc sprostowałam:
– Mąż. Jak mówię, że mąż, to znaczy, że tak jest.

– Mąż nie mąż, ja tam nie wiem. Dziwak mówię. Położył kask na skrzynce pocztowej. Chciałem ją umyć, więc zdjąłem i kładę mu na bagażnik. Jak na mnie warknął!
– Ludzie nie lubią, jak się rusza ich rzeczy. Trzeba było poprosić, żeby zabrał kask.
– To jest dziwak. Nie można powiedzieć – tu obniżył głos: – „Proszę nie ruszać moich rzeczy”?
– Następnym razem proszę go po prostu poprosić, żeby zabrał – powtarzam. – Na pewno to zrobi.
– Jak na mnie warknął. Dziwak, mówię, dziwak. Zamknęła pani już?

No zamknęłam, owszem, tylko że takie zamykanie, jak ktoś zagaduje, to jest na więcej niż cztery sprawdzenia, to jest na co najmniej pięć. Mąż dziwak, żona z OCD, proste, pasuje. Ale po psychoterapii i przetłumaczeniu książki o rozwiązywaniu konfliktów nabrałam przeświadczenia, że najlepiej otwarcie komunikować swoje potrzeby, więc powiedziałam:
– Zamknęłam, ale muszę sprawdzić, bo mam nerwicę.
– To niech pani sprawdza – burknął dozorca dochodzący i dodał z naciskiem: – żebym mógł kontynuować swoją pracę.
Ale takie sprawdzanie przy kimś to żadne sprawdzanie. Nie można zrobić tego pięć razy, bo jednak trochę głupio. Przecież zamknęłam, co tu sprawdzać. Dodatkowo obecność osób trzecich rozprasza. Zwłaszcza takich osób trzecich, które czekają z mopem, aż zwolnisz ten kawałek podłogi, na którym stoisz, żeby mogły kontynuować swoją pracę. Taka obecność osób trzecich sprawia, że da się sprawdzić tylko dwa razy, a potem chce się odczekać, aż te osoby trzecie zejdą z mopem na dół, żeby samej wrócić na górę i sprawdzić cztery razy.

No więc sprawdzam dwa razy i idę do piwnicy po rower. W piwnicy światło zapalone. Nie gaszę, przekonana, że to dozorca dochodzący sobie zapalił, żeby mieć jasno przy myciu. Wnoszę rower na parter, dozorca życzliwie przesuwa na bok wiadro, które postawił na środku korytarza – „Tylko wiaderko przesunę, proszę bardzo” – wychodzę na zewnątrz.
Zakładam kask, rękawiczki, przypinam sakwy do bagażnika, powoli, bo czekam, aż dozorca zejdzie do tej piwnicy, żebym mogła pójść na górę i sprawdzić. Rower zapnę przy ławeczce za koło. Tylko co z sakwami? Brać je ze sobą na górę? Przed chwilą je przypięłam, bez sensu.

Zerkam na dozorcę kątem oka. Nie spieszy się, o nie. Powoli wyżyma mopa, raz, drugi, a potem zamiast iść na dół, zaczyna myć korytarzyk na parterze. No niech to jasna cholera. Przecież nie będę przepychać się koło niego, jeszcze będzie miał pretensje, że wchodzę na to świeżo umyte, jeszcze znowu coś powie.
Kończy z korytarzykiem, przeciąga się i rusza dalej, ale wcale nie do piwnicy, tylko w stronę schodków prowadzących na zewnątrz. Noż…
A potem prostuje się, patrzy na mnie i mówi:
– A światełko w domu pani zgasiła?
– Słucham? – pytam zdumiona. Gaz zakręcony, recytuję sobie w myśli, Matylda i Lulek w pokoju Adama, Lila w pudełku, wtyczka z kontaktu wyjęta… No zgasiłam, zgasiłam na bank.
– A światełko w domu pani zgasiła?
– A dlaczego pan pyta?
– Bo w piwnicy pani nie zgasiła.

No i teraz nie wiem. Mówić mu dalej „Dzień dobry!” czy jednak przestać?
Zamknęłam czy nie zamknęłam?

przemoc


Poleca się czteroodcinkowy tekst o owadach w dwutygodnik.com

Owadzi seks
Obrzydliwość
Zowadzenie
Koniec

przemoc


Wczoraj wieczorem, koło szóstej, sobota. Jedziemy rowerami na wesele Oli i Błażeja. Znajdujemy na chodniku okulary, Adam wiesza je na płotku. Jesteśmy już prawie na miejscu, mijamy ostatnią boczną ulicę. Po drugiej stronie, na rogu, stoi jakiś mężczyzna. Młody, blady, z przystrzyżoną brodą, w dżinsach i swetrze. Jakby na kogoś czeka.
Adam jedzie pierwszy, mija go. Przejeżdżam przez uliczkę. Mężczyzna wbiega mi pod koła. Hamuję. On napiera na rower, podskakuje, macha rękami jak tańczący żuraw albo pajac, któremu poluzowały się sznurki. Wyrzuca z siebie jakieś słowa, szybko, gorączkowo, ale pierwszej części nie rozumiem. Potem mówi „Kocham cię! Kocham cię! Jesteś piękna!”, i próbuje dostać się ustami do mojej twarzy. Próbuje i nie może, bo przeszkadza mu kask, który mam nasunięty prawie na brwi. Słyszę, jak uderza czołem w jego plastikowy daszek.
Zdejmuję lewą dłoń z hamulca i pakuję ją w twarz mężczyzny. Czuję pod palcami wargi, nos, oko. Pcham, ale nie potrafię odepchnąć. Drugą ręką wciąż trzymam rower, jedną się nie uda. Wpadam na to, że mogę przecież – „Adam!”, krzyczę.

Patrzę na mężczyznę i czuję, że muszę mu to powiedzieć, że to bardzo ważne, żeby to usłyszał. Więc mówię. „Spierdalaj”, mówię. Za plecami tamtego pojawia się Adam. Uderza go od tyłu, łapie za ubranie, odciąga ode mnie, przewraca na chodnik. Mężczyzna nie stawia oporu. Adam przewraca go delikatnie, prawie kładzie. Wygląda to jak jakiś taniec.
Mężczyzna leży na chodniku. Jest zupełnie nieruchomy, otwarte oczy też się nie poruszają, ale oddycha. Oddycha szybko. Sweter mu się podwinął, widać jasną koszulę w drobne prążki, pod koszulą miarowo unosi się i opada lekko wklęsły brzuch.

Odstawiamy rowery pod płotek.
– Coś jest z nim nie tak – mówię.
– Coś jest z nim bardzo nie tak – mówi Adam.
– Zadzwonisz na 112? – pytam.
– Zadzwonię na 112 – mówi Adam.
Adam dzwoni, ja patrzę na leżącego na chodniku mężczyznę. Nie rusza się, oddycha. Oczy ma szeroko otwarte. Wydaje mi się, że w każdej chwili może nagle się zerwać i znowu się na mnie rzucić. Znowu zacząć pchać się do całowania. Wolałabym, żeby próbował mnie uderzyć. Jestem wkurwiona. Wyjmuję z sakw zapinkę rowerową, ciężki łańcuch w materiałowym pokrowcu. Trafiam na tę Adama, różową. Składam ją na pół. Trzymam w lewej dłoni. Czuję, jak bije moje serce.
– Powiedzieli, że przyślą policję – mówi Adam.

Mężczyzna zaczyna mrugać. Uświadamiam sobie, że przedtem tego nie robił. Cofam się. „Jestem bogiem”, mówi on. „Jestem bogiem, uświadom to sobie”, mówi, rozkładając ręce jak ksiądz, a potem zrywa się na nogi i rzuca się na Adama. Coś mówi. Uderzam go w plecy, pięścią, nie łańcuchem, i krzyczę „Ej!”. Adam łapie go za ubranie i odpycha, ale nie puszcza, tylko trzyma przed sobą na odległość wyciągniętej ręki. Mężczyzna nagle nieruchomieje, jakby go ktoś wyłączył. Stoi z opuszczonymi rękami, milczy, nie mruga. Adam stoi przed nim i patrzy mu w oczy.
– Może odejdź na bok? – mówię.
– Wolę, żeby to mnie widział, kiedy się ocyka.
– Jest słaby, prawda? Nie ma tyle siły, żeby zrobić ci krzywdę?
– Nie ma.
Chowam łańcuch do sakw. Czekamy przecież na policję. Ładnie by to wyglądało. Moje serce się uspokaja.

Mężczyzna znowu się włącza. Krzyczy coś do Adama, szarpie go. Adam trzyma go na odległość, oburącz, za ramiona. Tamten uderza go w twarz, z jednej i z drugiej strony. Adam go policzkuje, raz i nie bardzo mocno, ale stanowczo. Mężczyzna natychmiast nieruchomieje. Znowu stoją naprzeciwko siebie. Adam patrzy napastnikowi w oczy, jakby chciał go zahipnotyzować. Po jakimś czasie widzę, że lekko się uśmiecha.

Podchodzę do ulicy tak, żeby nie znaleźć się w polu widzenia mężczyzny. Wypatruję radiowozu. Przejeżdża jakiś, ale się nie zatrzymuje. Ile to już trwa? Tamten znowu się włącza. Szarpie Adama za odblaskowe szelki, zrzuca mu kask i okulary. Podnoszę okulary, podaję je Adamowi, podnoszę kask, trzymam. „Narkotyki! Narkotyki!”, krzyczy mężczyzna i znów nieruchomieje.

Podchodzę do ulicy. Po paru minutach widzę karetkę. Mruga kogutami, włącza sygnał. Macham. Podjeżdżają do nas. Adam i mężczyzna w swetrze stoją naprzeciwko siebie. Mężczyzna się nie rusza. Podchodzą ratownicy, pytają, co się stało. Opowiadamy.
– Chcą to państwo zgłosić?
– Nie, nie. Nic nam nie zrobił.
Zabierają go do karetki. Po drodze się włącza. Przytrzymują go. Od razu się poddaje.

Idziemy. Adam patrzy na swoją oponę.
– Uderzyłem go rowerem. Tylnym kołem.
– Jak to?
– Kiedy mnie zawołałaś. Uznałem, że nie ma czasu na odstawianie roweru, więc go podniosłem i uderzyłem gościa w plecy tylnym kołem.

Wchodzimy do środka, zostawiamy rzeczy w szatni, witamy się, dajemy prezent, bierzemy piwo i siadamy z boku, na schodkach.
– Co on do ciebie mówił? – pytam.
– Rożne rzeczy, dość nieskładnie, trudno było zrozumieć. Często powtarzało się „Co jest, kurwa?”. Mówił, że go gnębiłem w dzieciństwie. I że ma jakieś dobre numery i trójkę. I „Chcesz tego! Wiem, że tego chcesz!”.

Adam wzdycha.
– Psychologowie twierdzą, że jak się przed dłuższy czas patrzy drugiemu człowiekowi w oczy, to zadzierzga się więź.
– Martwisz się o niego?
– No.
Wyciąga telefon, wchodzi w listę połączeń.
– Wiesz co… – mówi. – To jest trochę spuki, ale nie mam w wychodzących tego telefonu na 112. – Pokazuje mi. – Widzisz? Nigdzie dziś nie dzwoniłem.

przemoc


Tak, aha… Ale nic wam się nie stało? …Mieli problem z samochodem, będą później.
Ta. Problem z samochodem.
A co, nie?
Problem z samochodem, problem z samochodem. Impreza była.

Ryb też nie jecie? Zawsze zapominam.
Ojej, to co wy będziecie jeść?
Sałatkę. Oliwki. Jest super.
Barszczyku wam dam.
A na czym ten barszczyk?
Zupełnie na niczym. Normalny, z kartoniku.
A to świetnie, to chętnie.

A co ty tu masz? Krew ci leci.
Uuu, rozdrapałam. Bo Ludek dostał żyroskop i nie wiedział, że to tak szybko się kręci.

I wtedy w Jerozolimie…
Asiuniu, chlebka sobie weź.
Teraz ja mówię, przepraszam.

Te prezenty mnie nudzą.

Czemu płaczesz?
Nie mogę patrzeć na to, jak on ją traktuje.
Tak, to jest okropne.

Co jest okropne?
Jest okropnie gorąco.

Już idziecie? Chciałbym wznieść toast, póki jeszcze wszyscy są.

Ojej, to po dziadku.
No, i popielniczka.
A, à propos dziadka. Wiesz, co myślę? Że swojemu zmarłemu ojcu jestem winien pamięć i szacunek.
Pamięć i szacunek… Spoko. Mogę za to wypić.

O nie. Miałem ucałować Alfika od Wandy i zapomniałem.

przemoc


Jest w Richmond muzeum Holocaustu założone przez ocalonego. Niewyobrażalnie dosłowne! Ten pan ukrywał się w jamie wykopanej pod psią budą i w muzeum do tej jamy trzeba było wejść przez tunel obok budy, i tam był pluszowy pies. Rozumiem powagę miejsca, dramat tego człowieka, ale kiedy schyliłem się, żeby wejść do tej dziury, pies, który miał fotokomórkę, zaszczekał.

[cyt. za Woje wyklęci spod Smoleńska, Katarzyna Wężyk, Marcin Napiórkowski]

przemoc


plod012

W niedzielę 3 kwietnia wierni we wszystkich kościołach w Polsce usłyszą, że Polska nie może poprzestać na obecnym kompromisie aborcyjnym. Episkopat wydał specjalny komunikat na Dzień Świętości Życia. „Życie każdego człowieka jest chronione piątym przykazaniem Dekalogu: Nie zabijaj! Dlatego stanowisko katolików w tym względzie jest jasne i niezmienne: należy chronić od poczęcia do naturalnej śmierci życie każdego człowieka – piszą biskupi. – W kwestii ochrony życia nienarodzonych nie można poprzestać na obecnym kompromisie wyrażonym w ustawie z 7 stycznia 1993 roku, która w trzech przypadkach dopuszcza aborcję” (źródło tu).
Trochę nie wiem, co powiedzieć.

przemoc


Przedwczoraj śniło mi się, ze rozmawiałam z jakimś filozofem, wyglądał trochę jak Žižek, dziad taki, ale to nie był on. Niby w żartach, ale strasznie mi dokuczał.
– Głupia jesteś – powiedział w końcu.
– Cóż za zniewaga, Sokratesie! – odparłam. – Chyba pójdę i się powieszę, aż mi sandałki spadną.

przemoc


Śniło mi się dzisiaj, że byliśmy w jakiejś knajpie. O siódmej wieczorem barmanka zaczęła uciszać gości. Dobranocka, dobranocka! Włączyła telewizor, a w telewizorze po reklamach wyświetliła się plansza: NA DOBRANOCKĘ ZAPRASZAJĄ TVP I KONKORDAT.

przemoc


Z parady urwaliśmy się przy Świętokrzyskiej, bo jednak upał; Adam, Aerte i ja. Adam chciał schować do torby tęczową chorągiewkę, którą wetknęłam sobie w turban, ale mu nie dałam. Miasto było nasze, policjanci się uśmiechali, z przeciwników widziałam tylko jednego starszego pana i niewielką grupkę, która stała na placu Konstytucji z transparentami STOP PEDOFILII („Kolejny bezczelny atak na Kościół”, powiedział Mikołaj). No i pod rotundą byli, za gęstym kordonem policji, coś krzyczeli, skakali, ale nie próbowali się do nas przedrzeć i niczym nie rzucali.
Poszliśmy do sklepu po piwo – kupiliśmy też pomidory, które potem się okazały spleśniałe, ale to już nad Wisłą – i na Świętokrzyską, żeby chwilę pogadać z Olą, dziewczyną Aerte.

I stoimy, gadamy, aż tu nagle za plecami słyszę porykiwania. Oglądam się i widzę, że od strony rotundy idzie czterech czy trzech, w czarnych koszulkach z wielkim białym orłem.
– Y! Co wy odpierdalacie? – pyta jeden.
– Z czym? – pyta Aerte.
– Y! Z tymi marszami! – mówi drugi.
– A co wy odpierdalacie? – odpowiada pytaniem Aerte.
Ja nic nie mówię, patrzę na nich, oceniam sytuację. Nic nam nie zrobią, myślę. Pełno policji na mieście, nie zaryzykują.
– Y! My? – mówi w końcu ten drugi i obiema dłońmi wskazuje orła na swojej koszulce. – My jesteśmy patriotami.
Przechodzą obok i idą dalej. Ola wkurzona.
– My też jesteśmy patriotami! – krzyczy za nimi. A potem mówi do nas: – To musi być jakieś upośledzenie. Taki poziom nienawiści jest nienormalny. – A później znowu krzyczy do tamtych, głośno: – Co?! Pewnie nie staje?!
A ja się nie boję, prawie nigdy się nie boję, bo nie lubię się bać, ale czuję, jak pod paskiem od torby z aparatem bije moje serce.
Tamci się oglądają i ten pierwszy namyśla się, namyśla i mówi:
– Z tobą to się nie opłaca!
– Zapraszam! – krzyczy za nim Ola. – Zapraszam!
Ten trzeci albo ten drugi kawałek się cofa i pluje nam pod nogi, ale z pewnej odległości. Potem odchodzą.

wewte »