dobre maniery


W nocy ktoś odłączył kroplówkę. Zarejestrowałam to skrawkiem świadomości. Odwróciłam się na drugi bok, zadowolona, że nie muszę już uważać na rurkę, i zasnęłam. Przed świtem głośno szczęknęła klamka, zapaliło się górne światło, coś piknęło, ktoś o coś zapytał, ktoś coś odpowiedział. Potem przy moim łóżku pojawiła się pielęgniarka, wycelowała w moje czoło przyrząd, który wyglądał jak pistolet ze starej futurystycznej kreskówki, przyrząd piknął, światło zgasło. Salę znów oświetlały tylko latarnie zza okna. Zorientowałam się, że nie jestem sama. Na łóżku obok siedziała malutka pomarszczona kobieta z dwoma cienkimi warkoczykami.
– Boję się – powiedziała cicho, ni to do mnie, ni to do siebie. – Jutro mam operację.
Nie wiedziałam, jak zareagować. Tylko na nią patrzyłam. W półmroku widziałam ją prawie normalnie.
– W tym szpitalu to jest strasznie – ciągnęła ona. – I takie okropne historie. Była tu taka dziewczyna. Dwadzieścia parę lat. W tym pokoju leżała. Oko jej się w trąbkę zwinęło. A była taka dzielna, taka wesoła. Ale potem jej powiedzieli, że to stwardnienie rozsiane, i się załamała. Jak nie ta sama. Wczoraj ją przenieśli.
Już miałam zapytać o tę trąbkę, ale otworzyły się drzwi i wszedł jakiś lekarz.
– Pani Kowalska? Pielęgniarka mówi, że brała pani swoje leki.
Kobieta z mysimi ogonkami spojrzała na niego stropiona.
– Prosiłem, żeby nie brać.
– Kardiolog kazał brać.
– Ale my teraz dajemy pani inne. Nie może pani brać jednych i drugich.
Lekarz wyszedł, pani Kowalska spojrzała na mnie bezradnie i wzruszyła ramionami.
– Ja już nie wiem.
‒ Ja bym go posłuchała ‒ powiedziałam, bo uznałam, że powinnam, ale zabrzmiało jakoś bezradnie.

Po porannej kontroli w ciemni jeden z lekarzy, wysoki, postawny facet w chodakach, wyszedł ze mną na korytarz. Wyjął z kieszeni na piersi pieczątkę w czerwonej oprawce i z takim wyrazem twarzy, jakby chciał mi zaprezentować jakąś sztuczkę, zapytał:
– Jaki to ma kolor?
– Czerwony.
– A proszę zakryć zdrowe oko.
Zakryłam.
– I teraz?
W miejscu oprawki zobaczyłam coś w rodzaju braku koloru – wypełnioną obleśnym pełganiem małą prostokątną dziurkę w rzeczywistości. Poczułam obezwładniający smutek.
– Hm…
– No właśnie. Tak działa zapalenie nerwu wzrokowego. Nie widzi się czerwieni. Dostanie pani jeszcze cztery kroplówki – dodał już poważniej. – Po wyjściu ze szpitala proszę skontaktować się z neurologiem. Trzeba będzie zrobić rezonans, bo to może być SM.
Spojrzałam na niego pytająco.
– Czyli?
– Sclerosis multiplex – powiedział. – Stwardnienie rozsiane – wyjaśnił, ale niepotrzebnie, bo w tym ułamku sekundy między sclerosis multiplex a „stwardnieniem rozsianym” w głowie wyświetlił mi się plakat z dwojgiem uśmiechniętych starych ludzi nad morzem, który wisiał w prywatnej przychodni, gdzie parę lat wcześniej badałam sobie krew na hifa, obok plakatu z dwojgiem uśmiechniętych starych ludzi w parku (NIETRZYMANIE MOCZU CIĘ NIE ZATRZYMA!), i zrozumiałam. W następnym ułamku sekundy przypomniało mi się widziane kiedyś w „Wyborczej” zdjęcie z ubraną w pastelowy dres, schludnie uczesaną kobietą na wózku. A potem oko zwinięte w trąbkę. Przełknęłam ślinę.
– Skontaktować się z neurologiem – powtórzyłam. – Zrobić rezonans. Dobrze. A… – Zatrzymał się w pół kroku. – A czy wizja w moim oku wróci?
– No… To jest takie trochę pytanie skierowane w kosmos… Ale – dodał, odwracając się do mnie już z połowy korytarza – jako wysłannik kosmosu mogę powiedzieć, że tak, wróci.

W pokoju było pusto. Zniknęła pani Kowalska, zniknęły jej rzeczy. Zostałam sama. Usiadłam na łóżku i oparłam się ramieniem o ścianę. Chwilę później drzwi się otworzyły i do środka zajrzał jakiś młody lekarz.
– Cześć, jestem Norbert – powiedział. – Od Marcina. Jak tam?
– W porządku, dzięki.
– Powiedzieli ci, żebyś po wyjściu skonsultowała się z neurologiem?
– Tak.
– To może być SM – dodał. – Ale nie musi. ‒ I poszedł.

Dobra, pomyślałam. Ogarnąć. Zadzwonić do pracy. Komórka. Aha. Rozładowana. Well, well, well. Srell. Myśl. Automat na dole. Karta telefoniczna, może jeszcze działa. Numer… Skąd wziąć numer, kto by pamiętał numery w XXI wieku. Sreku. „Egzemplarz próbny, nieprzeznaczony do sprzedaży. Uwaga! Tekst przed korektą – może ulec zmianie”, jest.
Dalej. Ładowarka; szczoteczka i pasta do zębów, mydło, ręcznik; ciuchy. Zadzwonić do matki. Numer. Skup się. Na końcu było 224.
– Halo mama? No cześć. Jestem w szpitalu.

Wróciłam na górę i położyłam się na łóżku. Wyciągnęłam przed siebie jedną rękę, drugą zakryłam zdrowe oko. Było coraz gorzej. Na środku kłębiła się gęsta zgniła mgła. No trudno, powiedziałam sobie. Wysłannik kosmosu mówił, że wizja wróci. A kolorów w gruncie rzeczy i tak nie ma.
(Może, myślałam, kiedy byłam mała, każdy widzi czerwień inaczej, ale wszyscy uczymy się mówić, że znak STOP jest czerwony, że czerwone są czereśnie i krew, i nawet jeśli ja widzę je jako zielone, a Mania jako fioletowe, to nigdy się o tym nie dowiemy, bo ich barwę nazywamy tym samym słowem.
Może, myślałam, prawdziwy kolor czerwony jest najpiękniejszym ze wszystkich kolorów, ale jeśli ktoś widzi go, patrząc w niebo, to będzie twierdził, że najpiękniejszy jest niebieski).
Cieszyłam się, że jestem sama, ale niedługo. Po chwili w kłębie mgły zobaczyłam pielęgniarkę.
– Chodź, pani Karolino – powiedziała. – Przeprowadzka. Jedziemy.
Wstałam. Pielęgniarka wyturlała moje łóżko na korytarz i zaprowadziła mnie do innej sali. Były tam cztery kobiety, wszystkie dużo ode mnie starsze.
– Dzień dobry – powiedziałam.
– Dzień dobry – odpowiedziały.

Na pojemniku z kroplówką ktoś czarnym markerem napisał SOL. Między pojemnikiem a podpiętą do wenflonu rurką wisiało coś w rodzaju strzykawki bez tłoczka. Widać w niej było, jak z pojemnika spadają kolejne krople. Kap. Kap. Kap. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Już po kilkudziesięciu sekundach nie mogłam na to patrzeć. Rozejrzałam się po pokoju.
– Powoli, co? – odezwała się z łóżka na jedenastej kobieta w okularach.
– Strasznie powoli.
Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Ile to będzie trwało? Dwie godziny? Trzy? Na samą myśl od razu poczułam się potwornie znużona. Niżej, na rurce, znajdował się biały plastikowy wichajster z kółeczkiem. Pielęgniarka regulowała nim częstotliwość kapania. Trochę szybciej nie zaszkodzi, pomyślałam. Trochę. W nocy leciało szybciej. Ostrożnie pokręciłam kółeczkiem. Kap, kap, kap, kap, kap. Zerknęłam na kobietę w okularach. Uśmiechnęła się do mnie.
– No – mruknęłam, uśmiechając się do niej. – Teraz lepiej.

– O, a co się tutaj stało? – Obudził mnie głos pielęgniarki.
Spojrzałam na pojemnik. Zrobił się prawie całkiem płaski. Kapanie ustało. Pielęgniarka wyciągnęła z kieszeni fartucha nożyczki i przedziurawiła nimi górną ściankę pojemnika. Kap, kap, kap, kap, kap.

Ktoś stęknął, coś skrzypnęło. Kątem oka zobaczyłam, że kobieta z łóżka na pierwszej sięga do przenośnego radyjka na swojej szafce. Radyjko zarzęziło, zaszumiało, a potem gruchnęło: Upside inside out, she’s livin’ la vida loca!
Zerknęłam na kroplówkę. Pojemnik z napisem SOL był już pusty. Z wenflonu do rurki powoli napływała krew.

– No, odpinamy – powiedziała pielęgniarka. – Jak się czujesz pani Karolino?
– W porządku, dziękuję.
– Jeszcze to.
– Co to?
– Polprazol i kalipoz – wyjaśniła i wyszła.
– Polprazol to osłonowo na żołądek – powiedziała ta w okularach. – A kalipoz trzeba brać, bo sterydy wypłukują potas. I trzeba jeść pomidory i banany.
– Pomidory i banany? Dlaczego?
– Bo mają dużo potasu.
– Lubię pomidory – powiedziałam i niechcący puściłam do niej oko.

– Tak się boję – powiedziała kobieta z łóżka na drugiej. – Tak bardzo się boję. – Była drobna, krucha, miała na sobie koszulę nocną w małe różowe kwiatki. – Mówią, że to nie boli, ale wszystko się widzi. A jak przypadkiem poruszę okiem?
Nie wiedziałam, do kogo mówi i czy oczekuje odpowiedzi, więc milczałam.
– Jestem sama, całkiem sama – ciągnęła. – Nie mam dzieci, mąż nie żyje. Rok temu umarł. Bez niego ja jestem jak dziecko. Wszystkim się on zajmował. Rachunki płacił, zakupy robił, naprawiał w domu, jak się coś zepsuło. Kiedy umarł, nawet nie wiedziałam, że jest jakiś czynsz. Przyszło wezwanie, jakieś kary, a ja po prostu nie wiedziałam.

– Niewygodnie tak leżeć i leżeć – stęknęła ta od radyjka.
– Górną część łóżka można podnieść – powiedziałam.
– Ale ja nie dam rady.
– Pomogę pani. – Wstałam, podeszłam, podniosłam. – Tak dobrze?
– Trochę wyżej.
– Tak bardzo się boję – powiedziała znowu ta w koszuli w kwiatki. Wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać.
– Pani się uspokoi – burknęła ta od radyjka.
Oż ty pizdo, pomyślałam.
Ta malutka skuliła się, jakby ją ktoś uderzył.
– Niech się pani nie martwi – powiedziałam. – Na pewno wszystko będzie dobrze. – Starałam się brzmieć przekonująco, ale wyszło jak „Wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku”.
– Pani mi jednak opuści to łóżko – zażądała ta od radyjka.
No ładnie, pomyślałam. Dać palec, weźmie resztę. I ani dziękuję, ani proszę, nic. Ale co jej powiem? Że nie? Przed chwilą mogłam, a teraz nie mogę? Podeszłam, opuściłam.
– Tak dobrze?

– Ja to widzę takie zasłony – powiedziała ta od radyjka, do nas albo do siebie. – W nocy. Budzę się, jestem sama. Idę korytarzem, a tu takie zasłony opadają, takie firany. Chcę je odsunąć, ale dotykam powietrza. – Zapatrzyła się w ścianę i niepewnie poruszyła ręką. – I czasem to nie wiem, czy jestem tu… czy już nie tu…
Czwarta kobieta, ta z łóżka na dziewiątej, która do tej pory leżała w milczeniu, wstała i wyszła. Po kilku minutach wróciła i starannie rozwiesiła na kaloryferze dwie zszarzałe mokre szmaty. Salę wypełnił słodkawy smród niedopranych pieluch.
„Minęła właśnie – trzecia – w Radiu Zet!”, oznajmiło dziarsko radyjko.

dobre maniery


Najpierw staram się zachować godność. To znaczy tak mówię, żartem, koledze z pracy, kiedy pyta, chyba żartem, „Zrobiliście już prepperskie zapasy?”. Nie robimy. Ale to nie jest trudne, bo Adam zawsze kupuje na zapas. Przeglądając zawartość szafek, fantazjuję czasem o dniu, w którym w końcu to wszystko zjemy i zużyjemy, bo lubię, kiedy w domu jest mało rzeczy, ale jak tylko czegoś zacznie ubywać, Adam robi następne zakupy.
Przestaję zwracać pokasłującej koleżance uwagę, że z chorobą nie powinno się przychodzić do pracy, choć nadal tak myślę, zwłaszcza że kiedy w lutym gorzej się czułam, doktor G napisał „I proszę się nie przeziębić, jeśli to możliwe”.
Kiedy wraca smog, nie zakładam maski, bo się wstydzę.
Notuję sobie co bardziej surrealistyczne wiadomości: Wstrzymano pielgrzymki do Mekki. W Australii podczas walki o papier toaletowy klientka wyciągnęła nóż. Mieszkaniec Wilna zamknął żonę w łazience, bo myślał, że ma koronawirusa. Papież nie pojawił się w oknie. 50% pasażerów na całym świecie zrezygnowało z lotów. Donald Trump nie podziela obaw. Wszystko wskazuje na to, że mecz Polska–Finlandia odbędzie się bez udziału publiczności.

Potem odwołują targi książki w Bolonii. Na jakimś portalu dla wydawców kolega czyta, że we Francji rekordy bije sprzedaż Dżumy Camusa. Chwilę później odwołują targi w Londynie.
Przypominam sobie, że kiedy byłam mała, fascynowały mnie epidemie. Rozmawiam o tym z siostrami. „Tak! – pisze młodsza z nich. – Z mamą się ze sklepu wracało i było: Mamo, mamo, opowiedz mi o chorobach. I mama opowiadała; o ropniach pod pachą i rozcinaniu na krzyż itp., itd.”.
Czytam o tym, że Ukraińcy wznoszą barykady, żeby nie wpuścić rodaków wracających z Chin, i że w Warszawie policja zatrzymała pociąg, bo ktoś powiadomił służby o kaszlącym pasażerze „o azjatyckich rysach twarzy”. Z lektur z dzieciństwa pamiętam, że ci, których było na to stać, wyjeżdżali na wieś i opowiadali sobie historie, inni zwracali się ku Bogu, a jeszcze inni oddawali się rozpuście. Nie pamiętam, czy było coś o podszywającej się pod troskę o wspólne dobro przemocy.
Kupuję Dżumę, w sumie od dawna chciałam ją jeszcze raz przeczytać.

4 marca informują o pierwszym przypadku w Polsce. Zastanawiam się nad tym, czego dotykam i w jakiej kolejności. Jeśli rękawiczka jest świeżo wyprana, to jadąc rano do pracy na rowerze, można chyba otrzeć smarki wierzchem dłoni, ale potem trzeba tę rękawiczkę zdjąć, zanim dotknie się gałki w drzwiach. Kurek w kranie można odkręcić nieczystymi rękami, bo później się je myje, ale po wszystkim trzeba go przecież zakręcić. Klamki i krany, których nie da się obsłużyć łokciem, nagle zaczynają mi się wydawać bezsensownym estetycznym zbytkiem.

Tydzień później zamykają szkoły. Moje szefowe przestawiają firmę na pracę zdalną. Dla Adama i dla mnie to nie jest trudne, bo nie mamy dzieci, ani nawet nowe – bywaliśmy freelancerami, a ostatnio połowę lutego przesiedziałam w domu, bo miałam akurat zadanie wymagające skupienia.
Odwołujemy urlop na Helu. Wkrótce dowiadujemy się, że burmistrz chce zamknąć miasto dla turystów. Zastanawiam się, czyby nas stamtąd deportowano czy musielibyśmy zostać. „Mieszkalibyśmy na plaży – pisze Mariusz – i żywili się tym, co wyrzuci morze”.
Czytam o spłaszczaniu krzywej i oglądam animacje z zarażającymi się kropkami. Zaczynam myśleć o sobie jako o jednym z wielu biologicznie od siebie zależnych organizmów tego samego gatunku. Ta myśl budzi we mnie mniej więcej takie uczucie jak dotyk publicznej klamki, ale podoba mi się, że solidarność można okazać przez siedzenie w domu i omijanie innych szerokim łukiem.
Na Facebooku pojawia się nakładka #staythefuckhome, mój telefon w menu wyświetla #ZostanWDomu. Zostajemy, chociaż szef Adama powtarza „Nie dajmy się zwariować”.

W relacjach prasowych najpierw zawrotną karierę robi wyrażenie „w sile wieku” (już nie młoda / młody, ale raczej nie umrze). Potem „choroby współistniejące” (nie martwcie się, większości z was to nie dotyczy). Pod tymi informacjami o śmierci, w których nie ma wzmianki o chorobach współistniejących, w komentarzach od razu podnosi się raban – czemu straszycie?
Znajomy donosi, że na Facebooku obficie cytuje się Dżumę.
„Tak – przyznaje w opublikowanym przez „Wyborczą” wypracowaniu o zarazie jeden z popularnych polskich pisarzy – mam czterdzieści lat i nie byłem przygotowany na historię”. Trochę mnie to rozbawia, ale nie na długo, bo nie mogę się uwolnić od wspomnienia nagranego komórką filmiku z wojskowymi ciężarówkami, a w polskiej polityce po raz kolejny sprawdza się zasada „jeżeli sądzisz o czymś, że nie, na to się już nie odważą, to wiedz, że to myślenie czysto życzeniowe: oczywiście, że się odważą”.

Posprzątaliśmy, pracujemy, ćwiczymy, w weekendy wieczorami oglądamy seriale. Co rano wietrzę, jeśli nie ma smogu. Kiedy dziś otworzyłam okna, akurat przejeżdżał radiowóz i przez głośniki nadawał komunikat z prośbą o pozostanie w domach.
Po zakupy chodzi Adam. Mówi, że ja za bardzo bym się wkurzała, bo niektórych ludzi trudno ominąć. Kiedy wraca, włączam mu światło w łazience, myję warzywa, owoce, butelki, słoiki, puszki, odkażam klamki, odkażam jego telefon. A co, jeśli dotknie się pojemnika z odkażaczem nieczystą ręką? Może powinien mieć dwa uchwyty, jak te żydowskie kubki do mycia rąk, i dwa spusty?
Od częstego mycia wysusza się skóra. Sprawdzam zapasy. Kremu mamy akurat jeszcze tylko dwie tubki. Te aluminiowe, przypominam sobie, wrzucone do ognia implodują z sykiem.

tubka

Naprawdę chciałam napisać o czymś innym. Poddałam się, kiedy przeglądając notatki, znalazłam taką:
Słowo „oddychać” jest czasownikiem niedokonanym.
1. O organizmach żywych: pobierać tlen z otoczenia i wydalać dwutlenek węgla. O roślinach: przyswajać w procesie fotosyntezy dwutlenek węgla i wydalać tlen. Wciągać powietrze do płuc
(wdychać) i wydalać je z płuc (wydychać).
Roślina żywa oddycha zawsze: zarówno w świetle, jak i w ciemności, oddycha wszystkimi swoimi żywymi organami, zarówno zielonymi, jak i pozbawionymi zieleni. Oddychać szybko, wolno, lekko.
Odetchnąć pełną piersią, odetchnąć głęboko.
2. Doznawać uczucia ulgi, pozbywać się strachu.
Proszę oddychać.

(za Słownikiem języka polskiego PWN i Doroszewskim)


Ku pamięci – lektury, głównie o tym, co koronawirus robi służbie zdrowia:
1. Agata Sikora, Bartosz Lisowski, Koronawirus: epidemia paniki vs. epidemia ignorancji, „Krytyka Polityczna”, 12 marca 2020.
2. Harry Stevens, Why outbreaks like coronavirus spread exponentially, and how to „flatten the curve”, „The Washington Post”, 14 marca 2020 – tu wspomniane animacje z zarażającymi się kropkami.
3. Marta Falecka, Robić robotę, „Dwutygodnik” nr 277, marzec 2020.
4. Marta Falecka, Żadnych supermocy, „Dwutygodnik” nr 278, marzec 2020.

dobre maniery


Kiedy usłyszałam łomot i szuranie na klatce schodowej na górze, wiedziałam, że nie jest dobrze. Dzień był taki na co najmniej czterokrotne sprawdzenie – nie zaczął się najlepiej, zaraz po obudzeniu przypomniały mi się jakieś żenujące wydarzenia z przeszłości – a hałas w sprawdzaniu nie pomaga. I oczywiście nie wymierzyłam, wyszłam akurat w chwili, gdy dozorca – dozorca dochodzący, tak głosi tabliczka na drzwiach do klatki, ale jeśli nawet na początku mieliśmy w związku z tym jakieś mało wyrafinowane skojarzenia, to szybkośmy tego pożałowali – dotarł z mopem na nasze piętro.
– Dzień dobry – powiedziałam.
Nie zareagował, nawet się nie obejrzał. Może nie usłyszał.
– Dzień dobry – powtórzyłam.
– A dzień dobry – mruknął, zerkając na mnie przez ramię. – Ten pani kolega to jest dziwak.
– To mój mąż – wyjaśniłam.
– Mąż, kolega, ja tam nie wiem.

On tak ma, ten dozorca; jakby nie słuchał albo zakładał, że ludzie zawsze kłamią. Kiedyś zarzucił nam, że czyścimy rowery w piwnicy i brudzimy podłogę, i nie chciał przyjąć do wiadomości, że to nie my. Adam powtarzał, że to nie my, a dozorca powtarzał „Ale jak pan konserwuje rower w piwnicy, to niech pan chociaż szmatę podłoży”. I naprawdę długo tak rozmawiali. Od tamtej pory Adam go nie znosi, a ja witam go zawsze wyjątkowo dźwięcznym „Dzień dobry!” i jestem głęboko przekonana, że nie ma sensu z nim gadać. Ale wieczorem naczytałam się o seksizmie, rasizmie i takich, co nie słuchają, więc sprostowałam:
– Mąż. Jak mówię, że mąż, to znaczy, że tak jest.

– Mąż nie mąż, ja tam nie wiem. Dziwak mówię. Położył kask na skrzynce pocztowej. Chciałem ją umyć, więc zdjąłem i kładę mu na bagażnik. Jak na mnie warknął!
– Ludzie nie lubią, jak się rusza ich rzeczy. Trzeba było poprosić, żeby zabrał kask.
– To jest dziwak. Nie można powiedzieć – tu obniżył głos: – „Proszę nie ruszać moich rzeczy”?
– Następnym razem proszę go po prostu poprosić, żeby zabrał – powtarzam. – Na pewno to zrobi.
– Jak na mnie warknął. Dziwak, mówię, dziwak. Zamknęła pani już?

No zamknęłam, owszem, tylko że takie zamykanie, jak ktoś zagaduje, to jest na więcej niż cztery sprawdzenia, to jest na co najmniej pięć. Mąż dziwak, żona z OCD, proste, pasuje. Ale po psychoterapii i przetłumaczeniu książki o rozwiązywaniu konfliktów nabrałam przeświadczenia, że najlepiej otwarcie komunikować swoje potrzeby, więc powiedziałam:
– Zamknęłam, ale muszę sprawdzić, bo mam nerwicę.
– To niech pani sprawdza – burknął dozorca dochodzący i dodał z naciskiem: – żebym mógł kontynuować swoją pracę.
Ale takie sprawdzanie przy kimś to żadne sprawdzanie. Nie można zrobić tego pięć razy, bo jednak trochę głupio. Przecież zamknęłam, co tu sprawdzać. Dodatkowo obecność osób trzecich rozprasza. Zwłaszcza takich osób trzecich, które czekają z mopem, aż zwolnisz ten kawałek podłogi, na którym stoisz, żeby mogły kontynuować swoją pracę. Taka obecność osób trzecich sprawia, że da się sprawdzić tylko dwa razy, a potem chce się odczekać, aż te osoby trzecie zejdą z mopem na dół, żeby samej wrócić na górę i sprawdzić cztery razy.

No więc sprawdzam dwa razy i idę do piwnicy po rower. W piwnicy światło zapalone. Nie gaszę, przekonana, że to dozorca dochodzący sobie zapalił, żeby mieć jasno przy myciu. Wnoszę rower na parter, dozorca życzliwie przesuwa na bok wiadro, które postawił na środku korytarza – „Tylko wiaderko przesunę, proszę bardzo” – wychodzę na zewnątrz.
Zakładam kask, rękawiczki, przypinam sakwy do bagażnika, powoli, bo czekam, aż dozorca zejdzie do tej piwnicy, żebym mogła pójść na górę i sprawdzić. Rower zapnę przy ławeczce za koło. Tylko co z sakwami? Brać je ze sobą na górę? Przed chwilą je przypięłam, bez sensu.

Zerkam na dozorcę kątem oka. Nie spieszy się, o nie. Powoli wyżyma mopa, raz, drugi, a potem zamiast iść na dół, zaczyna myć korytarzyk na parterze. No niech to jasna cholera. Przecież nie będę przepychać się koło niego, jeszcze będzie miał pretensje, że wchodzę na to świeżo umyte, jeszcze znowu coś powie.
Kończy z korytarzykiem, przeciąga się i rusza dalej, ale wcale nie do piwnicy, tylko w stronę schodków prowadzących na zewnątrz. Noż…
A potem prostuje się, patrzy na mnie i mówi:
– A światełko w domu pani zgasiła?
– Słucham? – pytam zdumiona. Gaz zakręcony, recytuję sobie w myśli, Matylda i Lulek w pokoju Adama, Lila w pudełku, wtyczka z kontaktu wyjęta… No zgasiłam, zgasiłam na bank.
– A światełko w domu pani zgasiła?
– A dlaczego pan pyta?
– Bo w piwnicy pani nie zgasiła.

No i teraz nie wiem. Mówić mu dalej „Dzień dobry!” czy jednak przestać?
Zamknęłam czy nie zamknęłam?

dobre maniery


Poleca się czteroodcinkowy tekst o owadach w dwutygodnik.com

Owadzi seks
Obrzydliwość
Zowadzenie
Koniec

dobre maniery


dobre maniery


Tydzień temu, późne popołudnie w Cafe Próżnia. Mama i ja siedzimy na zewnątrz. Wąski chodnik, trzy stoliki, widok na ogrodzenie z blachy – trwa remont przedwojennej kamienicy naprzeciwko, robotnicy noszą jakieś kubły, mieszadła, trochę hałas. I senny zamęt, ludzie chodzą, część jakby zwiedza (uśmiecham się do nich, niech mają z tego miasta dobre wrażenia), wystudiowanym krokiem sunie mężczyzna ubrany według najświeższej hipsterskiej mody, zarzuca złotą grzywą, wrześniowe słońce powoli chowa się za itd.

Potem z bramy wychodzi starsza pani. Szczupła, niewysoka, o lasce. Elegancka, w beżowej garsonce, ze starannie zawiązaną apaszką. Makijaż delikatny, jak rzadko u starszych pań, szminka perłoworóżowa. Idzie bardzo, bardzo powoli, z widocznym wysiłkiem, kroki stawia małe, trochę jakby bała się przewrócić. Mija nasz stolik, przygląda się w milczeniu – nie wiem – mnie, mamie, mojej filiżance, mamy szklance, powietrzu, może wcale nas nie widzi. Przez chwilę mam wrażenie, że chce o coś zapytać, nachylam się nawet lekko w jej stronę, ale nie, chyba jednak nie, zatrzymuję się w połowie gestu, starsza pani idzie dalej, mama podejmuje przerwany wątek.

A potem słyszę za plecami coś, co gdyby mówiąca nie była osobą o nienagannych manierach, byłoby krzykiem:
– Nie, dziękuję. Proszę to schować.
Odwracam się. Starsza pani w beżowej garsonce wstaje od stolika, przy którym siedzi młody mężczyzna. Mężczyzna też wstaje, skonsternowany, w ręku wciąż trzyma otwarty portfel.
–  Obraziła się pani? – trochę pyta, trochę bezradnie stwierdza fakt.
– Nie, nie obraziła – drżącym głosem odpowiada starsza pani. – Po prostu nie potrzebuję pomocy, dziękuję.

dobre maniery


– Tu była kiedyś biblioteka. – Z niebieskiej budy dolatuje wilgotny zapach charakterystyczny dla starych drewnianych domów. – Potem różne sklepy i zakłady, ale mama mówi, że wszystko szybko plajtowało. Tylko knajpa się utrzymuje. – (Pijarnia piwa, tak o niej powiedziała, zapamiętałam, bo spodobało mi się słowo).
Koło urzędu stanu cywilnego jest salon sukien ślubnych Medea i zakład pogrzebowy: – O, te okolice już znam. Na moście strasznie się kiedyś wywaliłam. Jechałam na rowerze i zahaczyłam kierownicą o barierkę.
Adam pochodzi z Z, ja tam przez kilka lat mieszkałam, ale już po jego przeprowadzce do K. Dlatego pamiętamy inne warstwy. Na przykład tam, gdzie u Adama kino – na placu Warszawskim, z którego odjeżdżały (A, tak, za moich czasów też!) autobusy do Niemiec – u mnie jest restauracja.

– W tym sklepie z elektroniką zaopatrywał się mój kolega M. Ale nie ten M, tylko inny. Był dziwny, w szkole się z niego trochę śmiali. (O. I druga. Sześć groszy). Ojciec zabronił mi się z nim spotykać, mówił na niego Piroman. Bo bawiliśmy się kiedyś wyrzutniami zapałek w altance, a następnego dnia się okazało, że ją niechcący podpaliliśmy.
M od altanki – przypisuję Piromanowi atrybut, żeby zapamiętać. Tak jak Adama byłym dziewczynom, wszystkie pamiętam jak święte albo Matki Boskie, D od ręki, S od matki, A od sukni, J od pierwszego razu, Z, co przyjeżdżała, H, co wyjechała, itd.
– A tam jest fryzjer, u którego ostrzygłam się na trzy milimetry po tym, jak mnie była żona Hydraulika wytargała za włosy; chyba ci opowiadałam; wpadła do nas do domu i zwyzywała mnie od dziwek… O, nie ma już… hm, nie pamiętam, jak się ta knajpa nazywała.
– Cafe Mozart.

– Na tamtej ścianie mój brat namalował od szablonu wielkiego fiuta ze skrzydłami i podpisem „Pegaz z napędem jądrowym”.
– W zakładzie fotograficznym pod tą ścianą zrobiłam sobie zdjęcie do dyplomu. (Co to? A nie, to nie). O, a tędy podobno zjechał kiedyś autobus. Kierowcy coś odbiło, i staranował te słupki, i…
– Tak, i zatrzymał się dopiero po drugiej stronie Wolności. A tutaj był… a, jest jeszcze, Sfinks.
– Byłam tam kiedyś, jak przyjechała do nas Lola, Hiszpanka. Strasznie byłam o nią zazdrosna.
– A ja, jak z rodzicami rozmawiałem o wynikach badań krwi.

– Pstrowski!
– W tym szpitalu leżałem, kiedy szukali mojej brakującej nerki. Te dwa okna na rogu.
– Te?
– Nie, to jest łącznik. W tym ciemnym.
– A tutaj podobno ksiądz hodował kozy w przykościelnym ogródku.
– No, jest tu trochę do roboty dla kóz… A tam (O, patrz!) kupiłem Maryję i Jezusa.
– Z tej apteki wyszła kiedyś pani magister w białym fartuchu; akurat wtedy, kiedy jakiś mężczyzna wyskoczył z ósmego piętra.

– A tu mieszkałem, jak byłem mały. (Brat mówił wczoraj, że to obciach mieszkać przy jednokierunkowej). Te dwa okna po prawej. Chodź, zobaczymy, czy da się wejść na podwórko… Ojej. Te słupy ciągle tu są…

Mija południe, idziemy do M, ale nie M od altanki, tylko do M.
M ma niebieski pokój, taki chłopięcy, z komputerem i drążkiem do podciągania, i z nagrodami poetyckimi w szafce nad biurkiem. W pudle na szafie trzyma ocalałe resztki przeszłości Adama. Przepisane na maszynie wiersze sprzed kilkunastu lat (Boże… – Adam łapie się za głowę nad kolejnymi kartkami – co za gówno!), obsceniczne limeryki, kroniki z wakacyjnych wyjazdów nad morze, albumy z gołymi babami. Pakujemy wszystko do torby, razem z prostownikiem i niedawno wydaną książką M, wracamy do rodziców na obiad.

– Chodź do piwnicy – mówi na koniec Adam. – Poszukamy Jezusa.
Trochę to trwa, bo w piwnicy też jest sporo przeszłości. Czapka, narty (O, umiesz jeździć na nartach?), konfitury. W końcu znajdujemy.
– Ile kosztował? – pytam, kołysząc Jezusa w ramionach.
– Jakieś trzydzieści złotych.

dobre maniery


Po paradzie, u Mademoiselle Blanche. Część zgromadzenia czyta Edmunda White’a, część rozmawia o korporacjach, S, Adam i ja słuchamy z gospodynią Marii Callas. Przy Un bel di vedremo S trochę się krzywi, co widząc, Mademoiselle Blanche przystępuje do płomiennej obrony Madamy Butterfly.
– Bo prawdziwa dama, jak czeka na statek… – zaczyna ze swojego fotela pod oknem. – Ja ci powiem, bo ja jestem starsza – wtrąca, upiwszy łyk wina.
– W wieku balzakowskim? – dopytuje S.
– Jakim balzakowskim?! On! – Oburzona Blanche wskazuje na Marcina. – On jest w balzakowskim! Ja jestem w średnim! …No więc – podejmuje po chwili – prawdziwa dama, jak tak czeka i czeka, to różne rzeczy mogą jej przyjść do głowy.
– Na przykład co?
– Na przykład przestać czekać…

dobre maniery


Spotkanie autorskie z T miało miejsce w dawnej Cafe S, obok dużej żółtej tablicy z napisem „Od dnia tego a tego zamknięta ul. S dla ruchu pieszego”. Nie wytrzymaliśmy długo. Żona Agi, Ola, była rozczarowana, że nie ma rozmowy, Agę zraziło słowo dekonstrukcja na samym początku, Adam wymiękł przy powinnościach pisarza, a ja już przy dekonstrukcji głęboko się zdekoncentrowałam. Kiedy T stwierdziła, że nawet pies jest polityczny – pies z kulawą nogą, mruknął Adam – uznaliśmy, że jużeśmy się nasycili kulturą i sztuką, i poszliśmy do Cafe A.
Usiedliśmy w dawnej części dla niepalących, przy lustrach na rogu, zamówiliśmy piwo, postawiliśmy Adze drinka, nie wyjaśniając za co, i tak długo snuliśmy heroiczne opowieści o wypadkach rowerowych, siniakach i błędach młodości, aż Ola zrobiła Adze scenę wyjścia. Wybiegłyśmy za nią na deszcz i namawiałyśmy do powrotu, ale nie chciała.

Potem przyszedł siwiejący mężczyzna w okularach i zapytał:
– Jak oceniacie to piwo w skali od jeden do pięciu?
– Osiem i pół – odpowiedział Adam.
Kiedy Aga, zapytana raz, drugi i trzeci, burknęła wreszcie, że trzy i pół, mężczyzna oznajmił, że idzie przekazać właścicielowi wyniki ankiety, i zniknął na zapleczu. Minęła mniej więcej godzina, pojawił się znowu. Usiadł.
– Jak się nazywacie?
Powiedzieliśmy. Powtórzył.
– A pan?
– Tomasz. Czym się zajmujecie?
– Książkami.
– Znalazłem w życiu dwie książki. Zbrodnię i karę i kryminalistykę…

– A czym pan się zajmuje, oprócz przeprowadzania ankiet w knajpach?
– Ogrodem. Czy pozwolicie, że zjem ciastko w waszym towarzystwie?
Pozwoliliśmy.
– Gdyby mnie ktoś zapytał – powiedziałam, przyglądając się, jak pod naciskiem widelczyka z wuzetki pana Tomka odskakuje wierzchnia warstwa czekolady – jak wygląda człowiek, który je pretekst, pokazałabym mu pana.
– A poza ogrodnictwem i jedzeniem pretekstów – zapytał Adam – czym się pan w życiu zajmuje?
– Nieruchomościami.
– Różnościami? – ucieszyłam się. – O, zostały panu już tylko okruchy.
– Okruchy pretekstu – roześmiała się Aga.

Pan Tomek zamówił herbatę, zamieszał, nie wyjął torebki i zwrócił się do Agi:
– Dasz mi swój numer telefonu?
– Nie ma mowy – odpowiedział Adam.
– Dlaczego mówisz za koleżankę?
– Bo jestem jej głosem rozsądku.
– A ja sumieniem – wtrąciłam.
– Ale może koleżanka sama się wypowie?
– Nie ma mowy – wypowiedziała się Aga i poszła do łazienki, gdzie przed chwilą zniknęła dziewczyna w szarej bluzie.
– Pan Tomek – powiedział Adam – miał niewysłowioną nadzieję.

dobre maniery


dobre maniery


Z kobietami Lola Amatorka nigdy się dobrze nie dogadywała. Przyjaciółkę miała tylko jedną, Obłąkaną Bibliotekarkę. Spotykały się od czasu do czasu na piwo. Lola przychodziła po południu do biblioteki i szukała przyjaciółki między półkami. Najczęściej znajdowała ją drzemiącą w literaturze rosyjskiej, z rozczochraną głową wspartą na oprawnych w papier pakowy grzbietach Archipelagu GUŁag. Potem szły do pobliskiej Café Autodafé. Po drodze mijały starego czerwonego saaba. Bibliotekarka za każdym razem pluła pod jego koła, mamrocząc najgorsze złorzeczenia.

A żebyś kurwo zdechła, trudną rybką się zadławiła, od pioruna zginęła, utonęła, wypadek samochodowy samolotowy okrętowy miała, coś przedawkowała, żebyś na raka zachorowała, hifa syfa alzheimera, obturę i białaczkę, grzybicę i motylicę, żeby wszystkie te dzieci wyskrobane do twojej macicy obwisłej wróciły i rzygając w łożysko przez gnijące pępowiny, na śmierć cię zatruły, żeby cię własna pizda zębata pożarła, żebyś zdechła, zeszła, nie żyła i umarła… a ty, ty, szkoda, żeś na tej wojnie nie zginął, na minie nie wyleciał, bym miała rentę i dobre wspomnienia bym miała, tfu.

Bo Obłąkana Bibliotekarka miała męża, Bojownika o Pokój i Szczęście, a ten mąż miał zagraniczną kochankę. Kochanka też walczyła o pokój i szczęście i też była obłąkana, ubierała się tak samo jak Bojownik, strzygła krótko, dużo piła i po swojej zagranicy jeździła rozklekotanym czerwonym saabem, dokładnie takim, jak ten zaparkowany niedaleko Café Autodafé.

A potem ta kochanka miała wylew i umarła.
Lola i Bibliotekarka umówiły się na piwo. Kiedy przechodziły koło czerwonego saaba, Bibliotekarka spuściła wzrok. Nie splunęła. Za boczną szybą Lola zauważyła karteczkę.
Sprzedam. Tel. 606…

wewte »