cierpienie


W nocy ktoś odłączył kroplówkę. Zarejestrowałam to skrawkiem świadomości. Odwróciłam się na drugi bok, zadowolona, że nie muszę już uważać na rurkę, i zasnęłam. Przed świtem głośno szczęknęła klamka, zapaliło się górne światło, coś piknęło, ktoś o coś zapytał, ktoś coś odpowiedział. Potem przy moim łóżku pojawiła się pielęgniarka, wycelowała w moje czoło przyrząd, który wyglądał jak pistolet ze starej futurystycznej kreskówki, przyrząd piknął, światło zgasło. Salę znów oświetlały tylko latarnie zza okna. Zorientowałam się, że nie jestem sama. Na łóżku obok siedziała malutka pomarszczona kobieta z dwoma cienkimi warkoczykami.
– Boję się – powiedziała cicho, ni to do mnie, ni to do siebie. – Jutro mam operację.
Nie wiedziałam, jak zareagować. Tylko na nią patrzyłam. W półmroku widziałam ją prawie normalnie.
– W tym szpitalu to jest strasznie – ciągnęła ona. – I takie okropne historie. Była tu taka dziewczyna. Dwadzieścia parę lat. W tym pokoju leżała. Oko jej się w trąbkę zwinęło. A była taka dzielna, taka wesoła. Ale potem jej powiedzieli, że to stwardnienie rozsiane, i się załamała. Jak nie ta sama. Wczoraj ją przenieśli.
Już miałam zapytać o tę trąbkę, ale otworzyły się drzwi i wszedł jakiś lekarz.
– Pani Kowalska? Pielęgniarka mówi, że brała pani swoje leki.
Kobieta z mysimi ogonkami spojrzała na niego stropiona.
– Prosiłem, żeby nie brać.
– Kardiolog kazał brać.
– Ale my teraz dajemy pani inne. Nie może pani brać jednych i drugich.
Lekarz wyszedł, pani Kowalska spojrzała na mnie bezradnie i wzruszyła ramionami.
– Ja już nie wiem.
‒ Ja bym go posłuchała ‒ powiedziałam, bo uznałam, że powinnam, ale zabrzmiało jakoś bezradnie.

Po porannej kontroli w ciemni jeden z lekarzy, wysoki, postawny facet w chodakach, wyszedł ze mną na korytarz. Wyjął z kieszeni na piersi pieczątkę w czerwonej oprawce i z takim wyrazem twarzy, jakby chciał mi zaprezentować jakąś sztuczkę, zapytał:
– Jaki to ma kolor?
– Czerwony.
– A proszę zakryć zdrowe oko.
Zakryłam.
– I teraz?
W miejscu oprawki zobaczyłam coś w rodzaju braku koloru – wypełnioną obleśnym pełganiem małą prostokątną dziurkę w rzeczywistości. Poczułam obezwładniający smutek.
– Hm…
– No właśnie. Tak działa zapalenie nerwu wzrokowego. Nie widzi się czerwieni. Dostanie pani jeszcze cztery kroplówki – dodał już poważniej. – Po wyjściu ze szpitala proszę skontaktować się z neurologiem. Trzeba będzie zrobić rezonans, bo to może być SM.
Spojrzałam na niego pytająco.
– Czyli?
– Sclerosis multiplex – powiedział. – Stwardnienie rozsiane – wyjaśnił, ale niepotrzebnie, bo w tym ułamku sekundy między sclerosis multiplex a „stwardnieniem rozsianym” w głowie wyświetlił mi się plakat z dwojgiem uśmiechniętych starych ludzi nad morzem, który wisiał w prywatnej przychodni, gdzie parę lat wcześniej badałam sobie krew na hifa, obok plakatu z dwojgiem uśmiechniętych starych ludzi w parku (NIETRZYMANIE MOCZU CIĘ NIE ZATRZYMA!), i zrozumiałam. W następnym ułamku sekundy przypomniało mi się widziane kiedyś w „Wyborczej” zdjęcie z ubraną w pastelowy dres, schludnie uczesaną kobietą na wózku. A potem oko zwinięte w trąbkę. Przełknęłam ślinę.
– Skontaktować się z neurologiem – powtórzyłam. – Zrobić rezonans. Dobrze. A… – Zatrzymał się w pół kroku. – A czy wizja w moim oku wróci?
– No… To jest takie trochę pytanie skierowane w kosmos… Ale – dodał, odwracając się do mnie już z połowy korytarza – jako wysłannik kosmosu mogę powiedzieć, że tak, wróci.

W pokoju było pusto. Zniknęła pani Kowalska, zniknęły jej rzeczy. Zostałam sama. Usiadłam na łóżku i oparłam się ramieniem o ścianę. Chwilę później drzwi się otworzyły i do środka zajrzał jakiś młody lekarz.
– Cześć, jestem Norbert – powiedział. – Od Marcina. Jak tam?
– W porządku, dzięki.
– Powiedzieli ci, żebyś po wyjściu skonsultowała się z neurologiem?
– Tak.
– To może być SM – dodał. – Ale nie musi. ‒ I poszedł.

Dobra, pomyślałam. Ogarnąć. Zadzwonić do pracy. Komórka. Aha. Rozładowana. Well, well, well. Srell. Myśl. Automat na dole. Karta telefoniczna, może jeszcze działa. Numer… Skąd wziąć numer, kto by pamiętał numery w XXI wieku. Sreku. „Egzemplarz próbny, nieprzeznaczony do sprzedaży. Uwaga! Tekst przed korektą – może ulec zmianie”, jest.
Dalej. Ładowarka; szczoteczka i pasta do zębów, mydło, ręcznik; ciuchy. Zadzwonić do matki. Numer. Skup się. Na końcu było 224.
– Halo mama? No cześć. Jestem w szpitalu.

Wróciłam na górę i położyłam się na łóżku. Wyciągnęłam przed siebie jedną rękę, drugą zakryłam zdrowe oko. Było coraz gorzej. Na środku kłębiła się gęsta zgniła mgła. No trudno, powiedziałam sobie. Wysłannik kosmosu mówił, że wizja wróci. A kolorów w gruncie rzeczy i tak nie ma.
(Może, myślałam, kiedy byłam mała, każdy widzi czerwień inaczej, ale wszyscy uczymy się mówić, że znak STOP jest czerwony, że czerwone są czereśnie i krew, i nawet jeśli ja widzę je jako zielone, a Mania jako fioletowe, to nigdy się o tym nie dowiemy, bo ich barwę nazywamy tym samym słowem.
Może, myślałam, prawdziwy kolor czerwony jest najpiękniejszym ze wszystkich kolorów, ale jeśli ktoś widzi go, patrząc w niebo, to będzie twierdził, że najpiękniejszy jest niebieski).
Cieszyłam się, że jestem sama, ale niedługo. Po chwili w kłębie mgły zobaczyłam pielęgniarkę.
– Chodź, pani Karolino – powiedziała. – Przeprowadzka. Jedziemy.
Wstałam. Pielęgniarka wyturlała moje łóżko na korytarz i zaprowadziła mnie do innej sali. Były tam cztery kobiety, wszystkie dużo ode mnie starsze.
– Dzień dobry – powiedziałam.
– Dzień dobry – odpowiedziały.

Na pojemniku z kroplówką ktoś czarnym markerem napisał SOL. Między pojemnikiem a podpiętą do wenflonu rurką wisiało coś w rodzaju strzykawki bez tłoczka. Widać w niej było, jak z pojemnika spadają kolejne krople. Kap. Kap. Kap. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Już po kilkudziesięciu sekundach nie mogłam na to patrzeć. Rozejrzałam się po pokoju.
– Powoli, co? – odezwała się z łóżka na jedenastej kobieta w okularach.
– Strasznie powoli.
Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Ile to będzie trwało? Dwie godziny? Trzy? Na samą myśl od razu poczułam się potwornie znużona. Niżej, na rurce, znajdował się biały plastikowy wichajster z kółeczkiem. Pielęgniarka regulowała nim częstotliwość kapania. Trochę szybciej nie zaszkodzi, pomyślałam. Trochę. W nocy leciało szybciej. Ostrożnie pokręciłam kółeczkiem. Kap, kap, kap, kap, kap. Zerknęłam na kobietę w okularach. Uśmiechnęła się do mnie.
– No – mruknęłam, uśmiechając się do niej. – Teraz lepiej.

– O, a co się tutaj stało? – Obudził mnie głos pielęgniarki.
Spojrzałam na pojemnik. Zrobił się prawie całkiem płaski. Kapanie ustało. Pielęgniarka wyciągnęła z kieszeni fartucha nożyczki i przedziurawiła nimi górną ściankę pojemnika. Kap, kap, kap, kap, kap.

Ktoś stęknął, coś skrzypnęło. Kątem oka zobaczyłam, że kobieta z łóżka na pierwszej sięga do przenośnego radyjka na swojej szafce. Radyjko zarzęziło, zaszumiało, a potem gruchnęło: Upside inside out, she’s livin’ la vida loca!
Zerknęłam na kroplówkę. Pojemnik z napisem SOL był już pusty. Z wenflonu do rurki powoli napływała krew.

– No, odpinamy – powiedziała pielęgniarka. – Jak się czujesz pani Karolino?
– W porządku, dziękuję.
– Jeszcze to.
– Co to?
– Polprazol i kalipoz – wyjaśniła i wyszła.
– Polprazol to osłonowo na żołądek – powiedziała ta w okularach. – A kalipoz trzeba brać, bo sterydy wypłukują potas. I trzeba jeść pomidory i banany.
– Pomidory i banany? Dlaczego?
– Bo mają dużo potasu.
– Lubię pomidory – powiedziałam i niechcący puściłam do niej oko.

– Tak się boję – powiedziała kobieta z łóżka na drugiej. – Tak bardzo się boję. – Była drobna, krucha, miała na sobie koszulę nocną w małe różowe kwiatki. – Mówią, że to nie boli, ale wszystko się widzi. A jak przypadkiem poruszę okiem?
Nie wiedziałam, do kogo mówi i czy oczekuje odpowiedzi, więc milczałam.
– Jestem sama, całkiem sama – ciągnęła. – Nie mam dzieci, mąż nie żyje. Rok temu umarł. Bez niego ja jestem jak dziecko. Wszystkim się on zajmował. Rachunki płacił, zakupy robił, naprawiał w domu, jak się coś zepsuło. Kiedy umarł, nawet nie wiedziałam, że jest jakiś czynsz. Przyszło wezwanie, jakieś kary, a ja po prostu nie wiedziałam.

– Niewygodnie tak leżeć i leżeć – stęknęła ta od radyjka.
– Górną część łóżka można podnieść – powiedziałam.
– Ale ja nie dam rady.
– Pomogę pani. – Wstałam, podeszłam, podniosłam. – Tak dobrze?
– Trochę wyżej.
– Tak bardzo się boję – powiedziała znowu ta w koszuli w kwiatki. Wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać.
– Pani się uspokoi – burknęła ta od radyjka.
Oż ty pizdo, pomyślałam.
Ta malutka skuliła się, jakby ją ktoś uderzył.
– Niech się pani nie martwi – powiedziałam. – Na pewno wszystko będzie dobrze. – Starałam się brzmieć przekonująco, ale wyszło jak „Wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku”.
– Pani mi jednak opuści to łóżko – zażądała ta od radyjka.
No ładnie, pomyślałam. Dać palec, weźmie resztę. I ani dziękuję, ani proszę, nic. Ale co jej powiem? Że nie? Przed chwilą mogłam, a teraz nie mogę? Podeszłam, opuściłam.
– Tak dobrze?

– Ja to widzę takie zasłony – powiedziała ta od radyjka, do nas albo do siebie. – W nocy. Budzę się, jestem sama. Idę korytarzem, a tu takie zasłony opadają, takie firany. Chcę je odsunąć, ale dotykam powietrza. – Zapatrzyła się w ścianę i niepewnie poruszyła ręką. – I czasem to nie wiem, czy jestem tu… czy już nie tu…
Czwarta kobieta, ta z łóżka na dziewiątej, która do tej pory leżała w milczeniu, wstała i wyszła. Po kilku minutach wróciła i starannie rozwiesiła na kaloryferze dwie zszarzałe mokre szmaty. Salę wypełnił słodkawy smród niedopranych pieluch.
„Minęła właśnie – trzecia – w Radiu Zet!”, oznajmiło dziarsko radyjko.

cierpienie


Parę lat po śmierci Dziadzi zaczął się remont. Ciągnął się bez końca. Po szkole Tosia i ja odbierałyśmy Zosię z przedszkola i wracałyśmy do domu, który wyglądał jak pobojowisko. Sprzątanie zajmowało godzinę, dwie. Wynosiłyśmy wiadrami skuty ze ścian tynk, zamiatałyśmy, myły podłogę. Kiedy zbliżała się chwila powrotu rodziców, rozglądałyśmy się nerwowo. Naczynia były pozmywane, pranie rozwieszone, psy i koty nakarmione, Zosia wykąpana i przebrana w piżamę. Niby nie było się do czego przyczepić. Ale wiedziałyśmy, że coś znajdą. Zawsze znajdowali. Jakby się bawili, które znajdzie więcej. Jakby to była jakaś gra.

– Cze-eść – rozlegało się w sieni. – Dzieeeci!
Szłyśmy się przywitać.
– Cześć.
– Z drogi – warczał ojciec. – Chcę przejść.
– Dlaczego Zosia jeszcze nie śpi? – pytała matka.
– Chciała na was poczekać.
– Jest już po dobranocce – mówił ojciec.
– Zosia, do łóżka! – krzyczała matka.
– Wracamy zmęczeni po pracy… – zaczynał ojciec.
– …i chcemy odpocząć, a nie zaganiać dzieci do łóżek – kończyła po nim matka.
– Co to jest? – pytał ojciec.
Zaczynało się. Celował palcem w leżącą koło zlewu zmiętą ścierkę do naczyń.
– Co to jest, pytam – powtarzał.
– Ścierka do naczyń – mówiłam.
– Nie bądź bezczelna! – podgrzewała atmosferę matka.
– Doprawdy? – pytał ojciec. – Bo wygląda jak szmata do podłogi.
– Ścierkę do naczyń – syczała matka – po użyciu należy rozwiesić.
– Słucham? Nic nie słyszę – mówił ojciec.
– Dobrze – mówiłam pod nosem.
– Powtórz, proszę, bo nie dosłyszałem.
– Dobrze.
– Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię.
Przenosiłam wzrok ze ściany na ojca i patrzyłam mu prosto oczy.
– Dobrze – mówiłam.
– Nie tym tonem!
– Bezczelna – syczała matka z teatralnym oburzeniem.
– PO UŻYCIU ŚCIERKĘ DO NACZYŃ NALEŻY ROZWIESIĆ – mówił ojciec, powoli i wyraźnie. – Rozumiesz? Bo patrzysz takim cielęcym wzrokiem, że mam wątpliwości.
– Zazwyczaj rozumiem, co się do mnie mówi – mówiłam.
– Słucham?
– ZAZWYCZAJ ROZUMIEM, CO SIĘ DO MNIE MÓWI – powtarzałam, powoli i wyraźnie.
– Naprawdę sądzisz, że będę tolerował taką bezczelność? Kiedy wydaję ci polecenie, to nie po to, żeby z tobą dyskutować o twoich zdolnościach poznawczych, ale po to, żebyś zrobiła, co ci każę. Czy to jasne?
Milczałam.
– Pytam – mówił.
Nienawidzę cię, myślałam.

Czasem kończyło się na sieni („Czy naprawdę nie możecie zrobić tego wysiłku, żeby przynieść koks? Naprawdę musimy o wszystko troszczyć się sami? To przykre, że takie z was egoistki”), kuchni i łazience („Kto dotykał mojego ręcznika?!”), czasem docierali aż do dziecinnego. I to było najgorsze. Bo Tosia i Zosia zwykle miały bałagan.

– Zobacz, Piotrze, jaki bajzel! – krzyczała od progu matka.
– Znowu to samo – mówił ojciec. – Czy wy nigdy nie nauczycie się porządku?
– Mamo, proszę… – zaczynała Tosia.
– To co? – Matka nie słuchała. – Robimy pilota?
– Proszę, nie – mówiła Tosia. – Zaraz tu posprzątam.
Zosia zaczynała płakać.
I robili. Matka tłumaczyła mi kiedyś, że tak się robi w wojsku. Albo w więzieniu, już nie pamiętam.
Wyrzucali wszystko na środek pokoju. Wygarniali rzeczy z szaf, szuflad, biurek, pudeł, zdzierali nawet pościel z łóżek.
– A teraz – mówiła matka – macie piętnaście minut, żeby to posprzątać.
– Jeśli nie zdążycie – dodawał ojciec, odpinając kabel od kasprzaka – dostaniecie lanie.

Tamtego dnia moje siostry z płaczem kucnęły przy stosie wyrzuconych na podłogę rzeczy i usiłowały coś z niego wyciągać, coś składać, gdzieś układać, pokazać, że przynajmniej próbują. Ja nie. Stałam obok i patrzyłam na rodziców. Nie dało się tego sprzątnąć w piętnaście minut. We dwie czy we trzy, wszystko jedno, nie dałybyśmy rady. No i w końcu ja w swojej części pokoju miałam porządek.
Kiedy ojciec natrafił wzrokiem na mój wzrok, jakby coś go ukłuło. Podszedł do mnie. Odwróciłam twarz, ale wziął mnie pod brodę i zmusił, żebym na niego spojrzała.
– Co? – spytał z zimną furią. – Nie płaczesz? Taka jesteś harda?
Patrzyłam na niego i nie płakałam. Nie czułam strachu, choć wiedziałam, że to się źle skończy, i to pewnie nie tylko dla mnie. Byłam zbyt wściekła, żeby o kogokolwiek się troszczyć. Byłam zbyt wściekła, żeby się bać.
Ojciec puścił moją brodę, zamachnął się i uderzył mnie w twarz. Pękła mi warga, poczułam smak krwi.
Nienawidzę cię, myślałam, patrząc mu w oczy. Nienawidzę cię i chcę, żebyś umarł.

– Piotrze… – odezwała się po chwili matka.
Widok krwi jakby zbił ich z tropu.
– Idziemy – zarządził ojciec, odwracając się do matki.
Tego dnia już do nas nie zaglądali. Posprzątałyśmy, ale nie przyszli sprawdzić. Lania nie było.

W nocy, długo po tym, jak położyłyśmy się spać, przyszedł ojciec. Był sam. Nie włączył światła, nic nie mówił. Podszedł do mnie i poczochrał mnie po głowie. Wiedziałam, że to znaczy „Przepraszam”. To był jedyny sposób, w jaki potrafił to powiedzieć.
Bez słowa odwróciłam się twarzą do ściany. To był mój sposób, żeby powiedzieć „Nie wybaczę ci”.

cierpienie


Pierwszy scyzoryk dostałam od Lochy, przywiozła mi go prosto ze Szwajcarii, gdzie zderzała cząstki w CERN-ie, może na siódme urodziny, nie pamiętam, może na ósme, razem z kilkoma tabliczkami luksusowej czekolady, które matka od razu schowała do szafy. To był victorinox, czerwony, klasyczny, dwa ostrza, dwa otwieracze, bez korkociągu. Jeszcze ze starym logo, tym w kształcie rycerskiej tarczy.

Nie miałam wtedy zbyt wielu rzeczy; scyzoryk stał się największym z moich skarbów. Większym niż zestaw klocków Lego ze średniowiecznym zamkiem, zestaw klocków Lego ze statkiem piratów i biały volkswagen garbus z karoserią wymalowaną w płomienie – mój jedyny matchbox i w ogóle jedyny samochodzik. Bo scyzoryk to było coś więcej, jakiś rodzaj uznania, pasowania, może nie na osobę dorosłą, ale już dużą, a w każdym razie wystarczająco dużą, żeby mieć własne ostre narzędzie.

Nosiłam go zawsze przy sobie. Zastrugałam nim mnóstwo patyków na strzały, nauczyłam się otwierać konserwy, wywierciłam w biurku dziurę na wylot, trochę się pokaleczyłam. Patrzyłam, jak wzdłuż cięć krew pęcznieje w lśniące koraliki, potem obserwowałam, jak ciało zamyka się i zrasta, a spod zdrapanych strupków wyzierają gładkie białe blizny. Ostrza czyściłam, wbijając je w ziemię. Czerwony plastik polerowałam rękawem. Do dziś pamiętam, gdzie była ta odciśnięta przez jakieś ziarnko piasku okropna mała dziurka.

Potem mi się zgubił, gdzieś przy szałasie. Miałam taką granatowo-czerwoną kurtkę z trochę zbyt płytkimi kieszeniami, musiał wypaść przy uszczelnianiu dachu albo kopaniu pułapek. Była jesień, wszędzie pełno suchych liści, nie udało mi się go znaleźć. Byłam zrozpaczona. Szukałam go codziennie. Potem coraz rzadziej, z coraz słabszą nadzieją. Może to nieprawda, ale dziś wydaje mi się, że nie powiedziałam o tym dorosłym. Bo bałam się znów usłyszeć „Dać wam coś, to zepsujecie albo zgubicie”. Bo wiedziałam, że nie dostanę nowego.

Minął mniej więcej rok. Z przyzwyczajenia rozgarnęłam liście przy szałasie i nagle zobaczyłam coś czerwonego. I to był on, mój scyzoryk, znalazł się, tak o, po prostu. Otrzepałam go, otworzyłam duże ostrze i wbiłam je w ziemię. Weszło ze zgrzytem, wyszło gładko, gładziutko, odbiło się w nim niebo, płaskie, twarde i lśniące.

Podniosłam głowę, spojrzałam na drzewa i chmury. Spojrzałam na scyzoryk, na trzymającą go dłoń i na pieprzyk, po którym poznawałam, że to lewa. Była dziwna, obca, jakbym jej nigdy wcześniej nie widziała.

Czy ja to ja? odezwał się głos w mojej głowie. Czy na pewno? A jeśli tak, to dlaczego?

cierpienie


Poleca się czteroodcinkowy tekst o owadach w dwutygodnik.com

Owadzi seks
Obrzydliwość
Zowadzenie
Koniec

cierpienie


Kurwa śmierć, co tam jest. Beton. Zero zwierząt, zero drzew. Alejki, wzdłuż i wszerz, jak kolumny i wiersze w tabelce. Melex taxi, krematorium, dom pogrzebowy (siedzimy, milczymy, nie było księdza, nie ma mowy). Lastryko, kamień, urna, proch. Syntezator, mdlące kwiaty. Wrzucisz żeton, Bach poleci. Pada deszcz (mylą się zawsze w tym samym momencie, mówi stryj – weszłam pod jego parasol, chociaż mnie nie lubi – widać po cmentarzach krążą jakieś trefne nuty).
Wcale się nie boję. Jak byłam mała, czytałam podręcznik do medycyny sądowej. I zbieram kości nad morzem. Tylko tej bez życia, tej bez bałaganu, tej od betonu, od spisów, od planów i ludzi, co wierzą w higienę i zdrowie. Kiedy mdlejesz z bólu, mówię sobie, nie leż w pustej wannie.

cierpienie


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

cierpienie


Jest w Richmond muzeum Holocaustu założone przez ocalonego. Niewyobrażalnie dosłowne! Ten pan ukrywał się w jamie wykopanej pod psią budą i w muzeum do tej jamy trzeba było wejść przez tunel obok budy, i tam był pluszowy pies. Rozumiem powagę miejsca, dramat tego człowieka, ale kiedy schyliłem się, żeby wejść do tej dziury, pies, który miał fotokomórkę, zaszczekał.

[cyt. za Woje wyklęci spod Smoleńska, Katarzyna Wężyk, Marcin Napiórkowski]

cierpienie


kb002
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

cierpienie


Smutek – uczucie tego, komu coś dolega, kto stracił kogoś lub coś miłego, kto ma przykre wspomnienia, przeżycia; nastrój wywołujący taki stan, takie uczucie.
Smutek bezbrzeżny, bezgraniczny, beznadziejny, głęboki, niewymowny, szczery. Smutek w głosie, na twarzy, w oczach, w spojrzeniu. Brzemię, chmura, chwila, fala smutku. Okazywać, wyrażać, taić, ukoić, rozpędzać, rozpraszać smutek. Smutek ogarnia, opanowuje, przejmuje, przytłacza, trapi, zdejmuje kogo.*

Kiedy niedawno obcięłam sobie kawałek palca (mam to na zdjęciach, jeśli ktoś chce (palec już się zabliźnił, nie ma co się martwić)), ogarnął mnie przejął zdjął smutek. Jak wtedy, kiedy Mała Mi umarła.
Kiedy próbuję myśleć, myślę o więdnących liściach.
Rozpuściliśmy dziś w wodzie proszek na wirusy, zapachniało śmiercią.
Brzemię chwila chmura fala. Taić rozpędzać rozpraszać.
Pracuję, ćwiczę, świecę sobie lampą.

 
* Definicja za Doroszewskim.

cierpienie


W domu wszędzie brak, puste miejsca po niej. Na podłodze ślady łap; tam, gdzie umarła, kilka ledwie widocznych czarnych smug, widać niedokładnie wytarliśmy. Robię w myślach spis rzeczy, które trzeba umyć, wyprać, odkazić, wyrzucić, spis miejsc, w których leżała, wymiotowała, spis znajomych, których trzeba ostrzec.
O pierwszej facet z krematorium przywiózł urnę.

Staram się bronić przed tym obrazem, przed wspomnieniem skurczów i czarnej powodzi. Myślę o tym, jaka była mądra. O tym, jak oglądała z nami film o ptakach. Jak lubiła światełka, zajączki, jak szczękała na wrony. Jak kładła się między mną a klawiaturą, kiedy pracowałam, i trzymała łapę na mojej dłoni. Jak spała w dziwnych pozach. Jak grała nam na dobranoc kocifugę. Jak domagała się pieszczot i jak trochę obleśnie stękała, kiedy się ją głaskało. Jak towarzyszyła nam przy myciu zębów. Jak chodziła za mną po domu jak piesek i jak wieczorem brałam ją pod pachę i niosłam do łóżka. Jak budziła nas kichaniem prosto w twarz i jak nie dawała się spławić. Jak boleśnie potrafiła podeptać. Jak się o nic nie obrażała. Jak lubiła ludzi i zawsze przychodziła do kuchni, kiedy byli goście. Jak śmiesznie wystawał jej kieł i jak lubiłam sobie wyobrażać, że na starość będzie wystawał jeszcze bardziej i będziemy się z niego śmiali.

Zaczęło się pod koniec listopada. Trochę kaszlała, trochę mniej jadła. Adam zabrał ją do weterynarza, zdiagnozowali stan zapalny górnych dróg oddechowych, dali jakieś leki na wzmocnienie, potem antybiotyk. Martwiliśmy się, ale nie bardzo, w końcu to było tylko przeziębienie.
Potem było jak w złym śnie, z dnia na dzień gorzej, jakby się po prostu cała popsuła. Nie nadążałam za tym, Adam chyba też nie. W ogóle przestała jeść i pić, chowała się w szafie. Coś było nie tak z wątrobą. Przed USG oswajaliśmy się z myślą o raku i eutanazji, ale okazało się, że to nie rak. Odetchnęliśmy. To tylko stan zapalny, pocieszaliśmy się. Jest źle, ale nie aż tak źle. Wątroba się regeneruje.
Weterynarze twierdzili, że się czymś zatruła. Nie mieliśmy pojęcia, co to mogło być. Karma była w porządku, bo Matylda jadła to samo i nic jej nie dolegało. Awokadowców nie obgryzała, kilka razy sprawdziłam. Detergentami się nie interesowała. Z trucizną na przędziorki i odkamieniaczem nie mogła mieć kontaktu, pilnowaliśmy. Może do domu dostał się szczur obżarty trutką z piwnicy? Ale znaleźlibyśmy przecież jakieś resztki. I nigdy nie widziałam tu szczura.

Była jedna straszna doba, kiedy nie dostawała zastrzyków przeciwbólowych, bo powiedzieli, że to za bardzo obciąża wątrobę. Chodziłam za nią po domu i wycierałam żółtą pianę, którą wymiotowała. Dostała biegunki, zrobiła pod siebie, a potem przyszła do mnie, jakby chciała poprosić, żebym ją umyła. Pozwoliła mi, w ogóle nie protestowała. Cały dzień okropnie się śliniła. Nie wiedzieliśmy, że to z bólu. Dopiero następnego dnia inna pani doktor zaordynowała bunondol, który w myślach nazywałam bólbulonem. Co osiem godzin robiliśmy zastrzyk. Po zastrzyku Mi zapadała w letarg. Przynajmniej jej nie boli, pocieszaliśmy się. Najważniejsze, żeby nie bolało.

Adam co wieczór jeździł z nią na kroplówki. Ja siedziałam w domu, bo już trochę zawaliłam terminy. Nasłuchiwałam, czy idą. Dlatego wiem teraz, że koło 22 sąsiadka wraca z psem ze spaceru; potem jakieś dwadzieścia minut i przyjeżdżali.
Czasem wydawało nam się, że jest trochę lepiej. Dała się pogłaskać, przyszła do łóżka, strzygła uszami na wrony. Potem znowu się pogarszało.

W piątek jeszcze inna pani doktor powiedziała, że to może być koci tyfus. Zrobili test, wyszedł dodatni.
Niestety typowe objawy pojawiają się dopiero po kilku dniach od zakażenia – przeczytałam w internecie a wtedy jest zwykle za późno na leczenie.
Występują 3 postaci panleukopenii: nadostra, ostra i łagodna. W przypadku postaci nadostrej brak objawów, a zwierzę umiera nagle. W przypadku postaci ostrej śmierć następuje po 1–2 dniach. W przypadku postaci łagodnej śmierć następuje po 5–6 dniach.
Źródła zakażenia mogą być różne: kontakt z chorym kotem; kontakt z kotami żyjącymi na wolności; kontakt z osobą, która miała styczność z chorym kotem (wystarczy, że osoba ta przebywała w pomieszczeniu, w którym chorował kot – nawet gdy tego kota tam już nie było – wirus może zostać przeniesiony na ubraniu, na butach, na rękach itp.); duże skupiska zwierząt; lecznice weterynaryjne (również ich pracownicy).
Matylda nie zachorowała prawdopodobnie dlatego, że była szczepiona i jeszcze jest odporna, ale trzeba ją obserwować; okres wylęgania się choroby wynosi 5–12 dni. Mi mogłaby pomóc surowica od kota, który chorował i przeżył. Nie mają, poszukają dawcy.
Pani doktor, powiedział mi Adam przez telefon, powiedziała, żeby dać jej jeszcze dwa dni. A jeśli za dwa dni się nie poprawi? To będzie znaczyło, że Mała Mi umiera.

W nocy Adam zamieścił ogłoszenie na Facebooku. Ola, znajoma z Razem zasugerowała, żeby napisać do Kociej Łapki. Okazało się że mają surowicę. Powiedzieli, że liczy się każda godzina, że trzeba jak najszybciej, że mamy jechać do Pauliny, że już do niej dzwonili. Było dobrze po północy, do Pauliny dojechaliśmy koło pierwszej. Dostaliśmy dwie strzykawki, dla Mi i dla Matyldy, surowicę podaliśmy koło drugiej.
W nocy Mi próbowała pić wodę, rozgrzały jej się uszy, na chwilę przyszła do mnie na kanapę. W sobotę byliśmy w klinice we troje. Pani doktor powiedziała, że Mi ma lekką gorączkę i że to dobrze, to znaczy, że organizm walczy. I że surowica znacznie zwiększa jej szanse. Znowu były kroplówki, leki na to, leki na tamto.
Kiedy szliśmy do samochodu, jakiś chłopiec zobaczył Mi przez drzwiczki kontenerka, ledwie przytomną po bunondolu, zmęczoną, zaślinioną. „O jaki słodki! – rozczulił się. – Jaki malutki!”. Nie powiedziałam mu, że jest chora (i wcale nie taka malutka!). Uśmiechnęłam się do niego i poszliśmy.
Kiedy jechaliśmy do domu, Mi patrzyła na światła.
Ożywiła się. Trochę chodziła, przyszła do mnie, na swój fotel. Zagrzebała się w śpiworze. Robiła też niepokojące rzeczy, stała nad miską z wodą, leżała w kuwecie. Ale myśleliśmy, że jest lepiej.
Zadzwonił landlord, mówił, że jeden z jego kotów chorował na panleukopenię, w zasadzie już umierał, ale udało się go uratować dzięki surowicy.
Zaczęliśmy mieć nadzieję.

W niedzielę obudziłam się nad ranem, nie mogłam jej znaleźć. W końcu odkryłam, że leży przy oknie. Patrzyła na świat. Przez chwilę myślałam, że może się z nim żegna, ale potem powiedziałam sobie, że pewnie obserwuje ptaki i że to dobrze. Przykryłam ją, żeby nie zmarzła.
Potem przyszła do nas do łóżka. Z trudem na nie wskoczyła, ale przyszła.
Wstaliśmy trochę przed południem, Mi została w pościeli. Zbudowałam wokół niej gniazdo z kołdry, żeby było jej cieplej i wygodniej.
O dwunastej, kiedy pisałam do Aerte, że chyba się powoli poprawia, usłyszeliśmy jęk, miauczenie jak na alarm. Mi stała w przejściu między dużym pokojem a przedpokojem i chwiała się na nogach. Pobiegliśmy do niej. Upadła. Głaskaliśmy ją, mówiliśmy do niej. Skręciła się w konwulsjach, zwymiotowała. Raz, drugi, trzeci. Podłogę zalała ogromna fala rzadkiej czarnej cieczy o dziwnym chemicznym zapachu.
Wycieraliśmy to czarne ręcznikami papierowymi, głaskaliśmy Mi, Adam dzwonił do kliniki, pytał, czy można podać zastrzyk przeciwbólowy. Przyłożyłam ucho do jej boku i nasłuchiwałam. Wydaje mi się, że słyszałam dwa uderzenia i że cisza między nimi trwała zbyt długo. A potem już nic. Ale brzuch się poruszał, jakby oddychała. Adam nie znalazł stetoskopu, przyniósł lusterko. Nie zaparowało.
Włożyłam Małą Mi do kontenerka. Była zupełnie sflaczała, jak szmatka. Postawiliśmy kontenerek na kanapie.
– Co mamy teraz zrobić? – powiedział Adam bezradnie. – Nie wiem.

Śmierć nie od razu widać. Mi długo była ciepła, w dotyku zupełnie żywa, wcale nie sztywna. Długo nam się wydawało, że jeszcze oddycha. Może coś przewalało się w jej brzuchu, a może pręgowane futro ma to do siebie, że jak się na nie zbyt intensywnie patrzy, to wygląda, jakby się ruszało.
Mieliśmy taką irracjonalną myśl, że może jeszcze wróci. Że się ocknie. Że jest niezniszczalna jak Mała Mi z Muminków. Że zmartwychwstanie i będzie kocizbawicielką, dawczynią surowicy. Że dlatego nie można zamykać kontenerka, trzeba głaskać, być obok. Żeby wiedziała, że jeśli zechce wrócić, to ma do czego.
Dlatego umówiliśmy się na kremację dopiero na piątą.

IMG_0024

cierpienie


– Dobry wieczór. Chciałbym oddać kota do kremacji.
– A skąd pan jest?
– Znikąd. Jestem człowiekiem, któremu umarł kot.

wewte »