Krzyś miał przerąbane, bo seplenił i był piegowaty, a poza tym jeszcze w czwartej klasie mama odprowadzała go do szkoły i opowiadała innym mamom, że go karmi łyżeczką. Już na pierwszych lekcjach się z niego śmiali. A ja uznałam, że to nie w porządku, i postanowiłam się z nim zaprzyjaźnić, żeby go wesprzeć i pokazać innym, że są głupi. Zostaliśmy przyjaciółmi. Na przerwach bawiliśmy się, że mój kanciasty plastikowy niemiecki tornister to statek kosmiczny, a na lekcjach siedzieliśmy w jednej ławce, co było zupełnie niesłychane, bo normalne dziewczyny nie zadawały się z chłopakami, a jedyną, która siedziała z chłopakiem, była Danka, ale to pod koniec szkoły, i nie dlatego, że chciała, tylko dlatego, że nikt nie chciał siedzieć z nią, a ten chłopak był taki jak ona, z zajęczą wargą i kurzajkami, i nie miał nic do gadania.
Od razu się zaczęło, że Jacek i Barbara, że się ruchamy, że jesteśmy zboczeni i tak dalej. Któregoś dnia otoczyli nas na boisku i zaczęli krzyczeć, żebym Krzysia pocałowała. Myślałam, że jeśli go pocałuję, to zobaczą, że to nic takiego (przecież całują się nie tylko ci, co się ruchają, na przykład rodzice całują się ze swoimi przyjaciółmi i nie zachowują się, jakby to było coś wstydliwego), i może się odczepią. Krzyś był strasznie zawstydzony, zawsze bardziej się nimi przejmował. Kiedy pocałowałam go w policzek, rozległ się potworny wrzask. Do końca szkoły się nie odczepili.
Ewa była Świadkiem Jehowy. Nawet jej nie dokuczali, po prostu była jakby obok tego wszystkiego. Trochę się z nią kolegowałam, raz czy dwa się odwiedziłyśmy, pożyczałyśmy sobie zeszyty, kiedy któraś chorowała. Ewa dawała mi czasem te ich gazety z kolorowymi obrazkami, na których baranki przytulają się do lwów, trawa jest soczyście zielona, a ludzie szczęśliwi i uśmiechnięci. Pamiętam, że kiedyś zapytała, czy wierzę w diabła. Stałyśmy wtedy pod dużym oknem na końcu korytarza. Spojrzałam w jasne oczy Ewy, czyste i błękitne, i zobaczyłam w nich szatana. I chyba odpowiedziałam, że nie.
Sylwek był gruby, ale dawał radę. To on pierwszy zaczął nazywać mnie kurwiszonkiem. Często mnie bił, chyba on najczęściej. On był duży, ja mała, więc uderzał z góry, pięścią w czubek głowy. Chłopaków to bardzo śmieszyło, ale ostrzegali: „Nie dotykaj jej, bo się pierdolcem zarazisz”.
Rodzice nauczyli mnie, że donosicielstwo jest jedną z najohydniejszych rzeczy na świecie, więc nie skarżyłam, ale dla Sylwka zrobiłam wyjątek. Wiedziałam, że w domu go leją, więc poprosiłam tatę, żeby porozmawiał z jego ojcem. Podziałało. Na następny dzień usłyszałam, jak Sylwek, obficie spluwając, mówi chłopakom: „Kurwa, trzeba będzie przestać bić kurwiszonka, bo mój stary…”. Kiedy po latach spotkałam go na ulicy w P-nie, przywitał mnie ze szczerym uśmiechem. Naprawdę.
Marzeny nienawidziłam. Ciągle się mnie czepiała, wyzywała mnie, biła i szarpała. Raz, jak na chemii usiadła w ławce przede mną, trafiła się okazja do zemsty. Marzena miała na sobie nylonową białą bluzkę. Paskudną, więc stwierdziłam, że wielkiej szkody nie będzie. Delikatnie przytknęłam pióro do materiału. Atrament rozchodził się szybko w efektowne ni to gwiazdy, ni to krzyże. Systematycznie stawiałam kolejne i kolejne. Zanim się zorientowała, minęło sporo czasu. Fajnie krzyczała. Wychowawczyni trochę się pooburzała („Taka grzeczna dziewczynka, kto by pomyślał!”), a potem zarządziła, że mam kupić odplamiacz. Dostałam od mamy pieniądze, ale nie chciało mi się iść do sklepu, więc po prostu przekazałam je Marzenie. Kiedy kupiła sobie najtańszy z odplamiaczy, a resztę wydała na lody, czułam się jednak trochę oszukana.
Ale najgorsze było to z miotłą. Marzena niby trochę trzymała z chłopakami, ale to było takie dziwne trzymanie, jakby ona trzymała z nimi, a oni z nią nie. Z ochotą się przyłączała, kiedy nabijali się z dziewczyn, nazywała mnie kurwiszonkiem jak oni, tylko chyba jeszcze częściej, ale nie była do końca bezpieczna, jej też dokuczali, a Zaniuk strzelał ze stanika jak wszystkim („Stanik dzisiaj masz?”; mnie nie, ja nie nosiłam, niedoczekanie), chociaż w sumie akurat Marzena raczej to lubiła. No a raz wzięli z szatni miotłę i wsunęli jej kij między nogi, tak jakby chcieli ją na nim posadzić okrakiem, i ją na tej miotle podnieśli, wysoko, żeby nie mogła stopami dosięgnąć podłogi. I chociaż nienawidziłam Marzeny, było mi jej wtedy szkoda. Przecież to musiało okropnie boleć. I przecież wszyscy, którzy to widzieli, musieli myśleć o tym, że Marzena ma cipę.
Zaniuk miał już prawie osiemnaście lat, tyle razy nie zdał. I kuratora, i wąsik. Był największy i najsilniejszy z nich wszystkich. I wszyscy się go bali, nawet niektórzy nauczyciele, a zwłaszcza pan od matematyki, taki blady, chudy, w wojskowych laczkach z dziurkami i sweterku w romby. Kiedy Zaniuk wychodził z klasy w środku lekcji i pogwizdując, przechodził tak blisko niego, że prawie go trącał ramieniem, pan od matematyki cofał się pod tablicę i potem miał plecy całe w kredzie. Ja się nie bałam, bo ja się niczego nie boję (oprócz pająków), a wtedy bałam się tylko taty i pająków. I to Zaniuka trochę wkurzało. Podchodził czasem, łapał mnie jedną dłonią od tyłu za szyję, mocno ściskał, nachylał się do mojego ucha i syczał przez zęby: „Nie boisz się? Nie boisz się, kurwiszonku?”. Naprawdę się nie bałam. Zastosowałam swój stary sposób, który w pierwszej czy drugiej klasie świetnie podziałał na zadzieranie spódnicy – udawałam, że tego nie zauważam, bo wiedziałam, że jak dziewczynka nie krzyczy, to nie ma zabawy i chłopaki szybko się nudzą. Więc udawałam, że nic nie czuję, chociaż to ściskanie bardzo boli. Starałam się nie kulić, siedziałam bez ruchu i czekałam, aż się odwali. I w końcu się odwalił.
Tego chłopaka ze sportowej właściwie nie znałam. Nie pamiętam, jak miał na imię. Może Maciek. W siódmej czy ósmej klasie pojechaliśmy z nimi na wycieczkę do Krynicy albo innej Rabki. Dało się wytrzymać, bo nikt nie chciał być ze mną w pokoju, więc miałam dwójkę tylko dla siebie. Krzysiek przychodził do mnie na makao, a chłopaki zaglądały przez okno z tarasu, rechotały się, robiły miny, i palcem jednej ręki ruchały kółka zrobione z palców drugiej. Chciałam zasłonić firankę, ale Krzysiek mnie powstrzymał, powiedział, że wtedy byłoby jeszcze gorzej. Zemściliśmy się wieczorem na dyskotece w piwnicy. Poczekaliśmy na wolny kawałek i kiedy dziewczyny z chłopakami przytuleni powoli obracali się dookoła i macali, zaczęliśmy krążyć wokół nich jak czaple, z plecami wygiętymi w pałąk, przykurczonymi rękami i ustami w dziubek, wysoko podnosząc kolana i powoli opuszczając stopy. Szybko nas przepędzili.
To z tym chłopakiem nie pamiętam, czy było przedtem czy potem. Jeśli potem, to może przynajmniej wiadomo dlaczego. Przyskoczył do mnie nagle na spacerze, napluł mi w twarz i uciekł. I to był drugi i ostatni raz, kiedy na kogoś naskarżyłam. Poszłam do jego wychowawczyni, pani M. Zawsze ją lubiłam, była miła i jakaś taka delikatna. Jak kiedyś na przerwie zostawiła torebkę w klasie i któryś z uczniów ją okradł, to się popłakała. Poszłam i powiedziałam. „To niemożliwe”, usłyszałam. „Maciek to taki dobry chłopiec”.
No a z Danki to nawet myśmy się śmiali, ja z Krzyśkiem. Mówiło się na nią „prymitywne jajeczko” i myśmy też tak mówili. Trafiła do nas jakoś w szóstej, siódmej klasie, bo nie zdała. Miała brzydkie ciuchy, zajęczą wargę i kurzajki. I cycki, jako jedna z pierwszych, a wtedy cycki to był powód do wstydu. Przynajmniej u Danki. Strasznie jej się na wuefie bujały. I taka wylękniona była, zahukana, małomówna.
Ale któregoś dnia, może dlatego, że mama mi coś powiedziała, bo pamiętam kawałek rozmowy, pomyślałam sobie, że jak to. Że przecież Danka nic nikomu nie zrobiła. No i wiedziałam, jak to jest, kiedy wszyscy ci dokuczają. I chociaż chyba obawiałam się trochę, że się od tego zarażę Danką, podeszłam do niej na przerwie na korytarzu i zagadałam. Nie pamiętam o co, może po prostu powiedziałam „cześć”, może zapytałam, czy coś było zadane – chodziło o to, żeby zrobić to normalnie, po ludzku. Jezu, jak się Danka uśmiechnęła. Jakby jej ktoś żarówkę w środku włączył. A mnie zrobiło się bardzo, bardzo wstyd.
22.10.2014 | 4:45
Pierwsze zdanie mnie zniechęciło, musiałem się zmuszać z takim rozpoczęciem. Opowiadanie żywe, barwne (w palecie szarości, podgniłej zieleni i brązu), jednak hermetyczne i zachowawcze z drugiej strony; czuję, że to nie (cała) prawda a wysterylizowany jej kawałek z niezręczną sugestią linii mocno opisujących kształt, ale miernie sugerujących przestrzeń i głębie po za kartką.
Mimo tego, tak na teraz, z rozpoczynającą się burzą w tle, w gasnącym świetle dnia: zadziałało i pojechało, dziękuję!
22.10.2014 | 5:18
Nie wiem, jak się odnieść, bo nie wiem, czy rozumiem. Czy chcesz powiedzieć, że masz wrażenie, że coś ważnego przemilczam? Że notka jest nieprzekonująca, płaska/papierowa i z tezą?
Tak czy siak, cieszę się, że mimo wszystko zadziałało i pojechało :-)
22.10.2014 | 9:29
Ja też nie wiem. To o tej literackiej krytyce. No ale jest w niej cała Polska: zamiast zrozumieć proponuje się poprawianie. Bo Polak potrafi(łby).
25.10.2014 | 11:14
@andsol: kiedyś szukałem cytytu pozwalającego na ładne zilustrowanie przymiotnika „patronizing”. Już traciłem nadzieję, a tu patrzcie państwo.
@JF: horror.
21.11.2014 | 11:43
@ andsol, telemach: Ech, krytyk się nie pofatygował wyjaśnić, o co mu chodziło. Może ja popełniam błąd, że w ogóle się nad niektórymi uwagami zastanawiam.
@ telemach: Tak.
22.11.2014 | 1:46
Jak nic nie mówi to właśnie o to mu chodziło. A jak się martwisz to może wierzysz nawet w grzech pierwochodny czy jak to tam się nazywa? (Tak, pamiętam, że odbogaciłaś rejestry KK, ale może plamki w organizmie zostają?)
22.11.2014 | 6:10
Nie tyle się martwię, ile chyba trochę irytuję.
I nie, nie wierzę :-) Jakieś plamki pewnie zostały, bo jednak mam za sobą wieloletnią traumatyczną edukację religijną, ale nie aż takie!