Kiedy byłyśmy małe, rodzice hodowali króliki. Za garażem, tam gdzie pod koniec wojny Bucholz zastrzelił Malinkego (lub odwrotnie), stały przy ścianie klatki z desek i siatki ogrodzeniowej. Starsza z moich młodszych sióstr i ja często tam chodziłyśmy. Głaskałyśmy króliki, zaglądałyśmy w ich dziwne czerwone oczy, karmiłyśmy mleczami i trawą. Niektóre miały kolczyk w jednym uchu, jak Adaś, najlepszy przyjaciel rodziców, który parę lat później przedawkował heroinę, i wyglądały bardzo zawadiacko. Czasami rodziły się młode – łyse i różowe.
Któregoś dnia wszystkie zniknęły. Mama powiedziała, że tata wywiózł je do lasu.