Śniło mi się, że zabiłam swojego ojca i spuściłam go w kiblu. Zabijanie i spuszczanie poszły szybko, większa część snu była o zacieraniu śladów. Krew za nic nie chciała się zmyć.
sny
Obudziliśmy się rano, trudno nam było wstać, bo do końca świata niedużo zostało. Takiego planowego chyba, to znaczy to było wiadomo od dawna. Że słońce będzie coraz większe i większe i coraz bliżej Ziemi. Albo jakaś wielka planeta. No i było, było już tak blisko, że swoją grawitacją zaburzało czas. Przeskakiwał jak porysowana płyta kompaktowa. Tak się potykał jakby, dostawał czkawki. Na bardzo krótkich interwałach, zapętlało minutę, dwie. I to się pamiętało, miało się świadomość, że przeskoczył czas. Dlatego to było bardzo męczące, ale z drugiej strony – za tym drugim, trzecim, czwartym razem, można coś było zrobić lepiej. Albo chociaż inaczej.
Obudziliśmy się rano, długo nie mogliśmy wstać, bo do końca świata niedużo zostało. Planowego końca, to znaczy: to było wiadomo, w szkole o tym uczyli. Że słońce będzie coraz większe i większe, i coraz bliżej Ziemi. Albo jakaś wielka planeta. No i tak się stało, i było już tak blisko, że jego grawitacja zaburzała czas. Przeskakiwał jak porysowana płyta kompaktowa. Jakby się potykał, dostawał czkawki. Zapętlało już bardzo krótkie odcinki, minutę, dwie. I to się pamiętało, miało się świadomość, że przeskoczył. Dlatego to było bardzo męczące, ale z drugiej strony – za tym drugim, trzecim, czwartym razem, dało się zrobić coś lepiej. Albo chociaż inaczej.
Obudziliśmy się rano, ale długo nie mogliśmy wstać, bo do końca świata niedużo zostało. Planowego końca, to znaczy ludzie od dawna wiedzieli, uczyli się w szkole. Że słońce będzie coraz większe i większe, i coraz bliżej Ziemi. Albo jakaś wielka planeta. Teraz było już tak blisko, że grawitacja zaburzała czas. Przeskakiwał jak porysowana płyta kompaktowa. Potykał się jakby, dostawał czkawki. Zapętlało już bardzo krótkie odcinki, minutę, dwie. I to się pamiętało, miało się świadomość, że przeskoczył czas. Bardzo to było męczące, ale za tym drugim, trzecim, czwartym razem, dało się zrobić coś lepiej. Albo chociaż inaczej.
Polecenie, żeby zająć się swoim dziadkiem, dostałam po paru miesiącach pracy dla Akcji. Miałam wziąć jeden z tych specjalnych samochodów. Dokładnie mnie zbadali, bo w tych osobowych kierowca też jest narażony na działanie spalin. Młody, silny organizm, powiedzieli z zadowoleniem. Wytrzyma.
Zaprosiłam go na wycieczkę. Umówiliśmy się na rynku. Dziadek uśmiechał się tym niepewnym uśmiechem, który pojawia się na twarzach starych ludzi, kiedy nieoczekiwanie spotyka ich coś miłego. Wsiedliśmy.
Pewnie, że miałam wątpliwości. Ale polecenie to polecenie. Tak, pomyślałam też o swojej karierze. I wytłumaczyłam to sobie. Powtórzyłam w myśli to, co mi tyle razy mówili. Dziadek tak czy siak już by długo nie pożył, coraz gorzej się czuje. Jeszcze parę lat i byłby dla siebie i innych tylko ciężarem. Obróciłam kluczyk w stacyjce.
Szybko zaczęło mi się kręcić w głowie, potem pociemniało mi przed oczami. Zawsze panicznie się bałam utraty świadomości. To taki zwierzęcy lęk, chyba strach przed śmiercią po prostu. Usłyszałam jak ktoś, dziadek albo ja, mówi: „Zatrzymaj, coś jest nie tak, wysiadamy”.
Wysiedliśmy. Padliśmy sobie w ramiona. Płakałam. Wiedziałam już, że tego nie zrobię. Czułam się prawie tak, jakbym go uratowała, ale dziadek spojrzał na mnie poważnie i powiedział: „Zrobiłaś to tylko ze względu na siebie”. Powiedział to spokojnie, bez wyrzutu. Jakby po prostu zależało mu na tym, żeby nazwać rzeczy po imieniu. Potem straciłam przytomność.
Kiedy się ocknęłam, zobaczyłam drugi samochód. Dziadek był już w środku. Za kierownicą siedział facet w granatowym uniformie z naszywką ELF na ramieniu. Wiedziałam, czym zajmuje się ta firma. „Zostawcie go!”, krzyknęłam. Kierowca wychylił się przez okno i powiedział: „Spokojnie, o co ten hałas? Wieziemy go tylko do G-ck, tam się nim dobrze zajmą”.
(Otwieram autobiografię Poety. [Ale nie mojego męża, żeby było jasne.] Na stronie tytułowej nabazgrana dedykacja. Znam ją, nie czytam. Kiedy się obudzę, będę na siebie trochę zła. Potem zdjęcie, czarno-białe. Podpis pod zdjęciem.)
Kilkuletni chłopiec – w sukience, tak wtedy ubierano dzieci – z ufnym uśmiechem patrzy w obiektyw. To ja.
(Pisze Poeta. Na następnej stronie czarna ramka, w ramce to:)
A, o.
([No, dziwne, wiem, ale to przecież sen.] Potem listy Poety.)
Kiedy postanowiłem studiować medycynę, prawo, wiedziałem, że udało mi się uciec od literatury. Miałem zostać lekarzem, dyplomatą.
(Zredagowałby się, zdecydował, myślę. List od ojca.)
Drogi synu, odezwij się czasem do matki. Napisz, że tęsknisz, że ładnie wygląda w tej nowej sukience.
(List Poety do matki.)
Droga mamo, tęsknię. Podoba mi się Twoja nowa sukienka, ładnie w niej wyglądasz.
(Yyy? Komentarz Poety.)
Te dwa listy napisał mój ojciec. Oszczędzę sobie komentarza.
(Całą następną stronę zajmuje reprodukcja obrazu. Płótno wypełnia gruba kobieta. Przez niemal zupełnie przezroczystą koszulę nocną prześwituje bardzo jasna skóra. Kobieta siedzi na brzegu łóżka, spokojna i dumna, trochę bokiem, ale patrzy na wprost. Na wysokości wzgórka łonowego koszula ma romboidalne wycięcie, jak w tych poszewkach na kołdrę, w które zawsze zaplątują się nogi. W wycięciu koszuli widać pulchną białą cipę, z pojedynczymi czarnymi włosami, cienkimi i długimi jak łapki pajęczaków.)
Śniło mi się, że musiałam umrzeć za swoją rodzinę i umarłam. Ale nie za Adama i koty, tylko za rodziców, rodzeństwo i jakichś wujków z ciotkami, których wcale nie znałam. Rodzice i rodzeństwo też byli nie moi.
Umarłam, ale szybko wróciłam. Nie ucieszyli się. I po co przyszłaś, naskoczyli na mnie, czego tu szukasz? Idź sobie lepiej.
Wolę umrzeć, mówiłaś, warknął ojciec, niż być kiedyś taka jak ty. Tylko na to czekasz, powiedziałaś, krzyknęła matka, zawsze tego chciałaś, mówiłaś. Ciesz się, krzyczałaś, syczała ciotka, ciesz się, jesteś tak niegodziwa, że ciebie ten wybór nie dotyczy. Jesteś żałosny, powiedziałaś, dodał wujek, żałosny z tą swoją głupią brodą.
Nic z tego nie pamiętałam.
Otoczyli mnie. Ciotka miała na sobie moją sukienkę, za paznokciami wujka dostrzegłam ziemię z doniczki, w której chowałam oszczędności. Pomyślałam, że jeśli to możliwe, to chyba mnie znowu zabiją.
A pamiętacie, krzyknęłam, czemu to wszystko powiedziałam?!
Wzruszyli ramionami, spojrzeli po sobie. Przekazywali spojrzenie jedno drugiemu jak głuchy telefon z pomyłką. Tak samo jak wtedy.
Ale podziałało, odsunęli się. Poszłam do swojego pokoju i zauważyłam, że grzebali mi w książkach.
(Wczoraj byliśmy na (A)pollonii).
Byliśmy wczoraj nad morzem. Zaparkowałam samolot w porcie, potem szliśmy na piechotę, Adam, ja i mama z trzyletnim moim piętnastoletnim bratem w wózku. Przyleciały sowy syjamskie, zrośnięte. Miały kocie oczy, mlecznozielone i bardzo piękne, a na brzuchach pióra ze szmaragdów, a może z butelkowego szkła. Ta po prawej złapała dwie żmije i tak leciały z nimi nad nami. Potem sowa upuściła żmije, one się rozpełzły, i nawet się nie bałam, chociaż miałam sandały, a nie trampki jak wszyscy.
Skończył mi się notes, więc kupiłam nowy. Przepisałam ze starego hasła, piny i loginy, numery telefonów i daty urodzin. Przepisałam listę książek do kupienia i filmów do obejrzenia. Przepisałam datę ostatniej wizyty u doktor K. Zatrzymałam się na notatce 17.01.2011, xxx.
Czarne cyfry wyprężyły się na papierze jak pajęcze nóżki. Nie wiem, jak to możliwe, ale naprawdę o tym zapomniałam.
Nie chciałam tego. Nie umiem nawet powiedzieć, jak to się stało. Pamiętam, co było przed i po, ale najistotniejszy moment jakby mi wycięło. Wiem tylko, na pewno, że to był przypadek. Przeraziłam się, każdy by się przeraził, i uciekłam. Nie wiem, na co wtedy liczyłam. Że nikt nie zauważy? W sumie słusznie – już prawie rok minął i nic. Ale przecież w każdej chwili mogą ją znaleźć. I co im wtedy powiem? I kto mi po tych wszystkich miesiącach uwierzy? Do takich rzeczy trzeba się przyznawać od razu.
Wzięłam skalpel, zdrapałam cyfry, wyrwałam kartkę, podarłam. To straszne, wiem, ale nie miałam wyrzutów sumienia, ani wtedy, ani wczoraj. Po prostu się bałam. Że znajdą, pewnie całkiem zgniła, przyjdą, będą pytali. A ja nie będę umiała przekonująco kłamać, bo już pamiętam.
Obudziłam się dzisiaj trochę po ósmej. Spojrzałam na smugę światła na podłodze, pościel była przyjemnie ciepła i gładka. Nie poczułam ulgi. Z całej siły próbuję sobie wmówić, że tylko mi się to przyśniło. Jeżeli w to uwierzę, może uda mi się ich oszukać.
Pająk zamienił się w muchę, zniósł wielkie jajo i z powrotem zamienił się w pająka. Z jaja wykluło się pięć lub siedem ślicznych stonek, każda w innym kolorze. Bardzo mi się podobały, ale wiedziałam, że nie mogę trzymać ich w domu, bo zjedzą mi fikus. Wyrzuciłam je przez okno, ostrożnie, żeby się nie potłukły.
Śniło mi się, że miałam dziecko, bardzo małe, parodniowe. Któregoś wieczora zorientowałam się, że chyba przez cały dzień nic nie jadło.
– Jadłeś coś? – zapytałam.
– Batonika – odpowiedziało, bezbłędnie wymawiając R.
– To nie wystarczy. Powinieneś jeść co najmniej jeden duży posiłek dziennie. Będziesz o tym pamiętał?